Wydawało się, że gościnny koncert Dresdner Philharmonie pod dyrekcją Marka Janowskiego będzie mocnym akcentem pod koniec sezonu koncertowego, być może równie mocnym co koncerty berlińskiej radiówki pod dyrekcją Vladimira Jurowskiego i filharmoników londyńskich pod Paavo Järvim. Czy niedzielny koncert spełnił pokładane w nim nadzieje? Chyba jednak nie do końca.
Pierwsza część wydarzenia mogłaby nosić tytuł: „Richard Strauss nieznany i jeszcze bardziej nieznany”. Na pierwszy ogień poszedł bardzo rzadko wykonywany pierwszy poemat symfoniczny Macbeth. Jeśli ktoś tego utworu nie znał i zastanawiał się, dlaczego dzieło to wykonywane jest jedynie okazjonalnie, to mógł podczas tego koncertu znaleźć odpowiedź na to pytanie. Nie jest to muzyka, która zapada w pamięć. Jednym uchem wpada i drugim natychmiast wypada, po drodze robiąc dużo bombastycznego i ponurego w nastroju hałasu. Widać, słychać i czuć, że jest to wprawka. Dlaczego więc Janowski zdecydował się zaprezentować tak mało atrakcyjne dzieło – trudno orzec. Wykonanie przez drezdeńską orkiestrę było sprawne i przejrzyste. Janowski czytelnie budował kulminacje, a orkiestra brzmiała dobrze (być może za wyjątkiem nieco matowej i krzykliwej trąbki), ale zbyt wielkiego pola do popisu niestety tam nie miała.
Drugim utworem niemieckiego twórcy w programie była Burleska na fortepian i orkiestrę. A zatem kolejne wczesne dzieło, które wykonywane jest sporadycznie. W odróżnieniu od Macbetha Burleska jest lekka i wesoła, ale to jej nie ratuje. Jak to powiedział mój dobry kolega: „nut dużo, a nie wiadomo o co chodzi” i trudno o bardziej trafne podsumowanie tego dzieła. Partię solową grał włoski pianista Francesco Piemontesi. Wykonywał ją lekko, perliście, efektownie i drapieżnie, ale muzyka ta nie dała mu szansy na pokazanie emocjonalnej głębi. Starał się nadrobić to, grając na bis Impromptu Ges-dur op. 90 nr 3 Franza Schuberta. Był to dobry wybór, artysta pokazał bowiem, że oprócz świetnej techniki jest w stanie pokazać się także od bardziej lirycznej i delikatnej strony. Szkoda, że nie miał na to więcej czasu. Janowski partnerował mu dobrze, ale także tutaj nie znajdziemy zbyt wielu fajerwerków brzmieniowych, ze stosowania których tak znany jest Strauss.
Pierwsza część koncertu pozostawiła więc po sobie pewien niedosyt. Liczyłem na to, że wykonanie I Symfonii Wiosennej Roberta Schumanna zmieni ten stan rzeczy. Tak się jednak nie stało. Zrazu myślałem, że nazwę interpretację Janowskiego klasyczną, a nie romantyczną. Skłoniło mnie do tego przede wszystkim szybkie tempo zastosowane przez dyrygenta, a także brak większych kontrastów agogicznych. Ale Schumann to romantyk, a nie klasyk! Ta muzyka aż prosi się o większe zróżnicowanie w tym względzie, o emocjonalną skrajność, którą odnajdziemy w interpretacjach Wilhelma Furtwänglera czy Leonarda Bernsteina. Janowski grał tę muzykę sztywno i płasko, co dało wyjątkowo rażące rezultaty w części drugiej, która odarta została z całego poetyckiego wdzięku. Było to granie sztywne i pedantyczne, pozbawione niuansów (także dynamicznych), wglądu i entuzjazmu. Słuchając tego wykonania (albo raczej odegrania) symfonii Schumanna zrobiłem coś, czego nie zdarzyło mi się robić w czasie koncertu od bardzo dawna – patrzyłem na zegarek. W graniu dominowało wrażenie powierzchowności i pośpiechu. Katowicka publiczność nagrodziła jednak wykonawców długimi oklaskami, a ponieważ goście nie mieli przygotowanego bisu to zagrali po raz wtóry trzecią część symfonii. Nie zrobili tego lepiej niż za pierwszym razem, wliczając w to także dziwne i kiepsko brzmiące zwolnienie przy środkowej części tego ogniwa. Dresdner Philharmonie to dobra orkiestra, ale nie jest w stanie równać się z pierwszoligowymi zespołami w rodzaju Concertgebouw czy London Philharmonic Orchestra ani nawet z Rundfunk-Sinfonieorchester Berlin. Po Janowskim także można było spodziewać się dużo więcej, ma przecież na koncie wiele znakomitych nagrań.
foto. Grzesiek Mart doc/NOSPR