Dziś na pierwszy ogień poszedł koncert kameralny w Auditorium, sali zlokalizowanej w Narodowym Muzeum Sztuki. W programie wyłącznie wczesne dzieła Georga Enescu – Sérénade lointaine na trio fortepianowe, Kwintet fortepianowy D-dur, Aubade na trio smyczkowe (skrzypce, altówka, wiolonczela), Pastorale, Menuet triste et Nocturne na skrzypce i fortepian (na cztery ręce) , a na koniec Rapsodia rumuńska A-dur op. 11 nr 1 w opracowaniu Jacquesa Enocha na sekstet (kwintet + kontrabas). Dzieła wykonywali: Fine Arts Quartet (skrzypkowie Ralph Evans i Efim Boico, altowiolista Gil Sharon, wiolonczelista Niklas Schmidt), pianiści Giselle i Fabio Witkowski oraz kontrabasista Săndel Smărăndescu. Serenada była ładna, melodyjna i nieco melancholijna, ale też nie zdradzała indywidualności kompozytora. O wiele ciekawszy był czteroczęściowy Kwintet z 1896 roku, wyrazisty jeśli chodzi o nastroje, zróżnicowany pod względem ekspresji i dramaturgii. Doczekał się bardzo dobrego wykonania ze strony artystów, którzy komunikowali się między sobą w czasie gry, patrzyli na siebie i reagowali na to, co dzieje się u innych. Nie licząc kilku kiksów w partii fortepianu (które o dziwo zdarzyły się w części wolnej) wszystko było zrealizowane starannie i z wyczuciem. Aubade okazała się prostym, krótkim, lekkim i dowcipnym utworem, w którym dominuje artykulacja pizzicato. Trzy utwory na skrzypce i fortepian na cztery ręce – nieciekawe, nie wykraczające poza inne salonowe produkcje początku XX wieku. Wykonanie było poprawne. W Rapsodii rumuńskiej chodzi przede wszystkim o to, aby dobrze się bawić. I tak też tutaj było – bawili się i wykonawcy i publiczność. Akustyka jest w Auditorium trochę sucha, z krótkim pogłosem.
Drugi koncert odbył się w sali koncertowej Radia rumuńskiego. Grała Transylvania State Philharmonic Orchestra of Cluj-Napoca, którą poprowadził młody (rocznik 1992) Amerykanin, Jonathan Heyward. Na przystawkę wysłuchaliśmy Nymphea autorstwa współczesnej rumuńskiej kompozytorki Doiny Rotaru. Utwór pozostawił po sobie pozytywne wrażenia. Był niezwykle nastrojowy – tajemniczy, zmysłowy i jednocześnie pełen grozy. Dużo było w nim efektów perkusyjnych, omdlewających glissand smyczków, a także różnych sonorystycznych środków artykulacyjnych. Czytelna była forma, z jasno i logicznie zbudowanymi kulminacjami. Słychać było, że kompozytorka czuje orkiestrę, wie co co chce wyrazić i jak to wyrazić. Rotaru była obecna na koncercie i odebrała też swoją porcję zasłużonych braw. Wykonanie ze strony orkiestry było bardzo staranne, uwagę zwracała też dobra akustyka sali – przestrzenna i naturalna. Partię solową wykonał w Koncercie Benjamina Brittena Andrei Gologan (także rocznik 1992). Grał lekko, błyskotliwie, z polotem, dźwiękiem jasnym i perlistym, co pasowało do charakteru muzyki. Miał też wyczucie barwy i umiejętnie korzystał z pedału, co dało dobre rezultaty w odcinkach, w których dźwięk solowego instrumentu powinien powoli wybrzmiewać. Orkiestra akompaniowała sprawnie. To zdyscyplinowany zespół, który spełnia podstawowe wymagania, jakie każdy z nas może mieć w stosunku do orkiestry: gra czysto, równo i pewnie.
Te same cechy ujawniły się w wykonaniu I Symfonii Dmitrija Szostakowicza. Było ono staranne i dobrze przez Heywortha poprowadzone, jednak próżno byłoby szukać w brzmieniu tego zespołu pełności i krągłości, które cechują najlepsze orkiestry. Rzucało się to w uszy szczególnie w odcinkach tutti, które stawały się momentami nieprzyjemnie ostre. Słychać jednak było, że Heyworth miał pomysł na Symfonię i powyciągał z brzmienia dużo detali. Najciekawiej wypadła szybka druga część, w której dużo działo się w kwestii zmian temp i dynamiki. Słychać, że wykonawcy włożyli wysiłek w przygotowanie tego dzieła. Opłaciło się! Szkoda tylko że koncert był niedopracowany od strony logistycznej. Publiczność nie wiedziała kiedy wrócić na salę (nie było słychać żadnych dzwonków), nie zaalarmowały jej też brawa dla wychodzącej orkiestry. Na skutek tego w początku pierwszej części brakowało koncentracji, co nie było winą orkiestry. Na szczęście później udało się to nadrobić. Cały koncert oceniam jako utrzymany na przyzwoitym poziomie.
Historii opowiedzianej przez Hectora Berlioza w Symfonii fantastycznej nie ma potrzeby tu streszczać. O ile ten utwór gra się często, o tyle zdecydowanie rzadziej na estrady trafia jego sequel, zatytułowany Lélio, czyli powrót do życia. Orchestre National du Capitole de Toulouse pod batutą Josepha Ponsa wykonała dyptyk podczas jednego wieczoru, co stworzyło okazję do nausznego przekonania się, czy opowiedziana przez francuskiego kompozytora historia łączy się w spójną całość. Plusem było to, że zdecydowano się na zaprezentowanie także Fantastycznej jako dzieła syntetycznego, w którym słowo łączy się z muzyką. Berlioz bowiem napisał komentarz do tego utworu, który dołącza się czasem do programów koncertowych/bookletów, etc. W Bukareszcie do zaprezentowania komentarza zaangażowano francuskiego aktora Lamberta Wilsona (znanego m.in. z Matrixa). Trafna decyzja! Jeśli chodzi o wykonanie dzieła pod batutą Ponsa, to było ono nierówne. Pierwsze dwie części były zagrane dobrze, momentami nawet bardzo dobrze, ale nie była to jednocześnie interpretacja wybitna czy porywająca. Ot, kolejna z wielu Fantastycznych. W trzecim ogniwie Pons wpadł w pułapkę, na którą łapie się wielu dyrygentów, mianowicie poprowadził Wśród pól zdecydowanie za wolno, przez co część ta stała się nudna i pozbawiona napięcia. Wykonawcy zrehabilitowali się w dwóch ostatnich ogniwach, w których nareszcie był ogień, pasja, a także dobrze wydobyte detale orkiestracji, takie jak solówki fagotu (w marszu), klarnetu Es (parodia tematu ukochanej) czy szpetnie brzmiąca blacha (parodia Dies irae). Zakończenie było szybkie i głośne, ale pomimo efektownego zwieńczenia dzieła oklaski nie były zbyt intensywne. Także na twarzach muzyków próżno szukać można było entuzjazmu…
Lélio to utwór niebanalny, intrygujący i niezwykle świeży. Przeznaczony jest na recytatora, który symbolizuje tu samego kompozytora, a także na spory zespół wykonawczy – dwóch solistów śpiewaków (tenor i baryton), chór i orkiestrę, w skład której wchodzi między innymi fortepian. Jeśli chodzi o recytację – jest ona egzaltowana i nieco pretensjonalna, jednym słowem – jest dokładnie taka, jakiej można spodziewać się po utworze romantycznym. Wilson poradził sobie z nią sprawnie, recytował ekspresyjnie, ale bez popadania w histerię. Świetnie wypadł duet solistów – tenor Mathias Vidal, wykonujący pieśń Rybak do słów Goethego i baryton Vincent Le Texier, śpiewający w Pieśni rozbójników. Dobrze brzmiał Romanian Radio Academic Choir, a Pons prowadził orkiestrę dobrze, aczkolwiek początek wspomnianej przed chwilą pieśni zbójców był trochę sztywny w rytmie, a przez to mało zadziorny. Znacznie lepiej wypadła wieńcząca dzieło fantazja na temat Burzy Szekspira, orkiestrowana w arcyciekawy sposób. Zabrzmiała plastycznie i przejrzyście. Wykonaniu obu dzieł towarzyszyły projekcje multimedialne, które nijak miały się do muzyki, ale też nie przeszkadzały zanadto w jej odbiorze. Styl dyrygencki Ponsa podsumować można jako akrobatyczny. Kwestią sporną pozostaje czy jego podskoki i fikołki miały uzasadnienie w muzyce i w reakcjach orkiestry. Moim zdaniem nie za bardzo.
Ostatni koncert należał do grającego pod przewodnictwem Alfredo Bernardiniego Ensemble Zefiro i do serenady Gran partia Wolfganga Amadeusa Mozarta. Moje odczucia były podobne jak w przypadku Serenady D-dur, wykonanej pod batutą Neeme Järvi w Parnawie w lipcu. To jest muzyka, której najlepiej słuchać podczas ciepłej letniej nocy. Ona przynależy do wyjątkowego nastroju tej pory roku. Włoscy muzycy wykonali ją z wdziękiem, radością, lekkością, humorem i swobodą, w wartkich tempach, podkreślając śpiewność Mozartowskich melodii. Słuchanie ich było czystą rozkoszą, obserwowanie jak wchodzili ze sobą w interakcje, jak odwracali się do siebie, uśmiechając się, było prawdziwie poruszające. Na bis zagrali opracowania dwóch arii Mozarta – Non più andrai wykonali z humorem, kucając i udając marsz, zaś Là ci darem la mano przemieniła się w przekomiczny dialog oboju i fagotu z elementami aktorskimi. Oglądało się to pękając ze śmiechu, a jednocześnie było to zrobione inteligentnie i z wielkim smakiem. Była w przebiegu tego dnia pewna logika. Od serenady się on bowiem zaczął, serenadą się też zakończył.