Enescu Festival – dzień szósty (3 IX 2023)

Najbardziej intensywny z dotychczasowych dni, wziąłem udział w aż 5 koncertach! Pierwszy z nich odbył się w Teatrze Odeon. Okazało się że jest to budynek z otwieranym dachem (mam nadzieję że lokalne gołębie o tym nie wiedzą!). Program lekki i krótki, jak to na koncert dla dzieciaków. Najpierw FinaleDivertissement Jacquesa Iberta, potem Karnawał zwierząt Camille’a Saint-Saënsa, a na koniec Piotruś i wilk Siergieja Prokofiewa. Grała Royal Camerata Orchestra, dyrygował Andrei Feher, program prezentowała Cristina Bohaciu Sâbru, zaś narratorem w utworze Prokofiewa był zabawny Mihai Bisericanu. Akustyka tego miejsca jest skrajnie niewdzięczna, bo praktycznie cały dźwięk ucieka do góry. Dynamika oscylowała więc mniej więcej od piano do mezzoforte, a jedyne co mógł robić dyrygent to trzymać skromnie brzmiący zespół razem. Były to więc wykonania dalekie od doskonałości, ale przecież nie chodziło tutaj o perfekcję, a o to, żeby się dzieciakom podobało i ten cel został osiągnięty. Miło, że tak renomowany festiwal dba o najmłodszą publiczność i edukuje ją.

Drugi koncert – siedziba radia rumuńskiego, grała Romanian Radio National Orchestra, dyrygował Francesco Lecce-Chong, młody amerykański dyrygent, który niniejszym debiutował w Europie. Na pierwszy ogień poszedł Koncert klarnetowy De simplici duplex II kompozytorki średniego pokolenia (rocznik 1981) Diany Rotaru z Emilem Vișenescu jako wykonawcą partii solowej. Utwór był krótkim i nudnym zbiorem efektów na solowy instrument, które nijak nie tworzyły spójnej całości. Solista starał się jak mógł, aby zbudować ciekawą narrację, ale wiecie jak to jest – „z piasku bata nie ukręcisz” . Kompozytorka była obecna i także zebrała swoją porcję oklasków.
Następnie zabrzmiały Metamorfozy symfoniczne na temat Carla Marii von Webera Paula Hindemitha. Wykonanie było bardzo dobre. Romanian Radio National Orchestra ma bardziej krągły i pełniejszy dźwięk niż Transylvania State Philharmonic Orchestra of Cluj-Napoca, którą słyszałem w tej sali wczoraj, ma też bardziej jędrne tutti w kulminacjach. Lecce-Chong mógł bardziej popracować nad proporcjami dynamicznymi w części drugiej, w której w kulminacji zrobił się bałagan. Ogólnie rzecz biorąc była to jednak interpretacja żywa, barwna i komunikatywna. Charakter muzyki został dobrze uchwycony.
Po przerwie przy fortepianie zasiadł David Fray (prywatnie zięć Riccarda Mutiego), który wykonał partię solową w II Symfonii The Age of Anxiety Leonarda Bernsteina. Grał dźwiękiem jasnym, lekkim i szklistym, nie wysuwał się przy tym na pierwszy plan, pozostając w harmonii z resztą orkiestry. Udało mu się ładnie rozkołysać brzmienie swojego instrumentu w The Masque, ale cały czas miałem wrażenie że grał ostrożnie, na pół gwizdka. Na podstawie tego co usłyszałem myślę że dobrze wypadły w utworach Prokofiewa, Ligetiego lub Glassa. Orkiestra brzmiała plastycznie, ale w partii blachy trafiło się kilka jaskrawych kiksów zaraz na początku.

Pierwszym dziełem w programie występu Cameristi della Scala była czteroczęściowa suita Peleas i Melizanda Gabriela Faurégo. Już ona pokazała że jest to zespół dysponujący miękkim, krągłym, ciepłym i ekspresyjnym brzmieniem. Skład nie był zbyt liczny (kwintet: po 3 pulpity pierwszych i drugich skrzypiec, 5 altówek, 4 wiolonczele, 3 kontrabasy), ale wystarczył aby pokazać możliwości muzyków. Sama suita nie wymagała ze strony prowadzącego zespół Wilsona Hermanto tworzenia jakiejś szczególnej interpretacji – jest liryczna i łagodna w brzmieniu. W jej pierwszej części non stop pobrzmiewała mi sławna Pawana autorstwa francuskiego twórcy.
Solistą w IV Koncercie fortepianowym Ludwiga van Beethovena był młody rumuński pianista Daniel Ciobanu, który zagrał to dzieło lirycznie, delikatnie i perliście, co sprawiło że doskonale dopasował się do orkiestry. Słuchało się jego pełnej wyczucia, poetyckiej gry z wielką przyjemnością. Artysta wykonał także w pierwszej i trzeciej części kadencje swojego autorstwa. O ile pierwsza z nich była na swoim miejscu, o tyle druga wydawała się cokolwiek za długa, przez co za bardzo rozpychała formę utworu. Orkiestra partnerowała pastelowo, z wyczuciem, ciepło i miękko. Może w drugiej części nawet trochę za miękko, przez co mało kontrastowała z solistą, ale nie zmienia to faktu, że było to bardzo dobre wykonanie. Pianista odwdzięczył się za oklaski dwoma bisami. Pierwszym była wybuchowa jazzowa improwizacja na temat motywu otwierającego V Symfonię, w czasie której Ciobanu grał także bezpośrednio na strunach fortepianu, drugą zaś delikatny „masaż dla fortepianu”, jak zapowiedział utwór artysta, czyli Mazurka glissando Ernest Lecuony.
Słoneczna i radosna I Serenada D-dur Johannesa Brahmsa została wykonana z energią i polotem. Było tu nie tylko ciepło, ale też dobre wyczucie rytmu, które sprawiło że narracja była ciekawa i pełna życia. Dyrygent przyjął konsekwentnie szybkie tempa, co było dobrym wyborem. Jedynie część wolna lekko się dłużyła, ale to już chyba wina samej muzyki. Było to naprawdę brawurowe, znakomite wykonanie. Brawa były rzęsiste i sprowokowały zespół do bisu – uwertury do Wesela Figara Mozarta.

Kolejny koncert w Sala Palatului był występem Romanian Youth Orchestra, którym pokierował Stefan Asbury. Pierwszym dziełem w programie było Cercar la nota autorstwa zmarłego w czerwcu tego roku rumuńskiego kompozytora Cornela Țăranu. Jeśli celem umieszczenia dzieła w programie było zachęcenie do poznania spuścizny twórcy, to cel nie został osiągnięty. Była to kompozycja krótka, ale wymęczona i nudna. Zawołania blachy przez 10 minut przeplatały się z akordami smyczków i okazjonalnymi wejściami perkusji
Wykonanie Koncertu Griega przez Jana Lisieckiego nie było niestety najlepsze. Pianista grał mało dźwięcznie, miał anemiczny ton, w jego grze trafiały się też dziwne zawahania rytmu. Brak balansu pomierzy solistą a orkiestrą powodowały, że praktycznie przez cały czas pianista był przykrywany przez orkiestrę. A jak nie był to nie miał w tej muzyce nic ciekawego do powiedzenia. Kiedy grał głośno – jego dźwięk stawał się drewniany i brzydki, kiedy grał ciszej – był praktycznie niesłyszalny. Orkiestra też nie brzmiała za dobrze – grała płasko i bez ekspresji, zdarzały się też nierówne wejścia i kiksy, zwłaszcza w blasze. Słychać było, że akompaniament jest niedopracowany i brak mu finezji. Tutti było toporne i brzydkie w barwie. Na bis Lisiecki zagrał Nokturn cis-moll Chopina, który też „nie brzmiał”. Rozumiem, że to powinna być eteryczna kantylena, ale nawet ona powinna mieć jakąś barwę, jakąś ekspresję. Tu było tylko ślizganie się opuszkami palców po klawiaturze.
Całe szczęście sytuacja uległa zmianie po przerwie, kiedy zabrzmiała Piąta Szostakowicza. Słychać było wyraźnie, że wykonawcy włożyli w wykonanie tego trudnego utworu wiele pracy. W grze orkiestry nie było słabych punktów. Solówki były zrealizowane świetnie – zwłaszcza trudne, wysokie solo waltorni w pierwszym ogniwie i solo skrzypiec w drugim. Charakter każdej z części został świetnie uchwycony i podkreślony. Dobrze zarysował Asbury wszystkie konflikty w pierwszym ogniwie, wydobył groteskowy charakter Scherza, podkreślił tajemniczość i smutek Larga (jakie piękne piana smyczków i drewna!), a także zamierzoną bombastyczność finału, który zakończył się w powolnym tempie. Na uznanie zasługiwała dopracowana artykulacja w kwintecie. Kiedy przyszło do braw to było widać i czuć, że orkiestra darzy Asbury’ego dużą sympatią. Na bis zabrzmiał brawurowe wykonany I Taniec węgierski Brahmsa. Była to bardzo udana druga połowa koncertu – oczywiście jak na orkiestrę młodzieżową!

Ostatnim wydarzeniem dnia był odbywający się w Ateneum recital solowy Fazila Saya, urodzonego w 1970 roku tureckiego pianisty i kompozytora. Okazał się on artystą osobnym i fascynującym. Pianiści mają różne dziwactwa – Gould mruczał i podśpiewywał, Masecki wierzga nogami, Mustonen wymachuje rękoma, Argerich kręci się na stołku przez pół godziny, a Zimerman kiwa do siebie samego głową w samozachwycie po zagraniu każdego akordu, jakby właśnie odkrył Amerykę. A Say? Podśpiewuje, dotyka pięścią fortepianu, a jak ma akurat wolną rękę, to unosi ją do góry, kreśląc w powietrzu linię melodyczną. Jest to tak szalenie sugestywne, tak bardzo akuratne w stosunku do muzyki, że stanowi po prostu integralną część wydarzenia, jakim jest recital tego artysty. Jest w tym trochę performansu, jest wreszcie nadzwyczaj skuteczny element hipnotyzowania publiczności, która natychmiast milknie i zatapia się w świecie, do którego zaprasza ją Say. Zaczął od Claude’a Debussy’ego. Zagrał pięć preludiów z pierwszego zeszytu (Les Sons et les parfums tournent dans l’air du soir, La Fille aux cheveux de lin, La Cathédrale engloutie, La danse de Puck, Minstrels), do których dodał Clair de lune. Grając Debussy’ego trzeba być kolorystą i Say nim jest, ale w jego grze fascynowało coś jeszcze. Raz że niezwykła elastyczność w zakresie stosowania rubata i dynamiki, a dwa – całościowe myślenie o każdej z tych miniatur. Żadna z nich nie była zbiorem ciekawych efektów, każda stanowiła zamkniętą opowieść, poprowadzoną logicznie, z sensem i wyczuciem. Wszystkie preludia wypadły znakomicie, każde z nich było szalenie wyraziste. W Katedrze fascynowała udana imitacja brzmienia przytłumionych dzwonów i przepięknie zbudowana kulminacja, w której Say przyspieszył, zachowując tym samym płynność linii. Dwa ostatnie preludia są żartobliwe i wymagają od pianisty suchej artykulacji staccato, co też Say pokazał. Następnie pianista wykonał cztery swoje dzieła: New Life Sonata; Sound; Nazim oraz Black earth. Tradycyjna tonalność łączy się w nich z eksperymentami z brzmieniem w postaci gry bezpośrednio na strunach fortepianu albo grze na klawiszach przy jednoczesnym przyciskaniu strun, co daje specyficzne, suche brzmienie przypominające cymbały. Całość jest intrygująca pod względem kolorystycznym, wprowadza też słuchającego w rodzaj transu, z którego trudno się później wydobyć. Apassionata Beethovena znowu inna, odrębna, fascynująca, a przy tym logiczna. Say potrafi dać dużo od siebie, jego interpretacje są szalenie wyraziste w kwestii frazowania, dynamiki, ale też jednocześnie spójne i nie stawiają na głowie zasad wykonywanej muzyki. Ta wciągająca interpretacja pokazała też, że artysta ma piękne, barwne i jędrne forte, którego słucha się z wielką przyjemnością. Na koniec artysta zagrał Preludium i fugę a-moll BWV 543 Bacha w opracowaniu Liszta, gdzie miał okazję pokazać od jeszcze innej strony – jako znakomity polifonista. A jakby tego było mało to zagrał na bis Summertime Gershwina, i to świetnie jazzując, z wielkim wyczuciem stylu. Co za klasa, co za pianista! Pomimo późnej godziny (koncert zaczął się o 22:30, skończył się o północy) sala była nabita do ostatniego miejsca.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.