O Morzu – część trzecia

51PO+Qaw-HL

 

Dyrygentem, który miał do Morza wyjątkowy stosunek, był legendarny Arturo Toscanini. Współpracował z Debussym przy kilku wykonaniach tego utworu i namówił nawet kompozytora na retusze w instrumentacji, a później wprowadził utwór na stałe do swego repertuaru i wykonał go niezliczoną ilość razy. Toscanini pozostawił po sobie co najmniej sześć nagrań Morza – dwa z nich to realizacje studyjne, pozostałe pochodzą z koncertów. Najbardziej znane i najłatwiej dostępne jest nagranie z NBC Symphony Orchestra. Jest niezwykle klarowne, energiczne, a kulminacje oszałamiają mocą. Wszystkie sekcje orkiestry są dobrze zbalansowane. Posłuchajcie dobrze już znanego fragmentu pierwszej części:

 

Włoski dyrygent ma tendencję do wyciągania ciekawych brzmień z sekcji blachy, co daje zaskakujące rezultaty pod koniec części pierwszej. Tam, gdzie słuchacz przyzwyczajony jest do tego, żeby słyszeć tylko smyczki, niespodziewanie w tle odzywają się puzony i tuba:

 

Gra fal urzeka witalnością i niezwykle ostrym zarysowaniem konturów:

 

Część trzecia zaskakuje detalami wydobytymi w zakończeniu w sekcji blachy, zwróćcie też uwagę na potężne zwolnienie pod sam koniec:

 

Arturo Toscanini, NBC Symphony Orchestra, 1950, 23:31, RCA

 

 

7148pEP63NL._SL1200_

 

 

 

Bardzo odmiennie brzmi nagranie koncertowe z BBC Symphony Orchestra z 1935 roku. Nieznacznie szybsze od studyjnego, jest również bardziej delikatne w brzmieniu, a także mniej selektywne. Intrygująco brzmi staromodne portamento w solówce skrzypiec w pierwszej części:

 

Również w trzeciej części możemy usłyszeć ten sam zabieg:

 

Toscanini jest tu bardziej spontaniczny i elastyczny, jeśli chodzi o zmiany tempa i subtelne wahania nastrojów. Niestety dźwięk pozostawia wiele do życzenia. Nawet najnowsze wersje wydaje na CD brzmią paskudnie i żaden remastering chyba już tu nie pomoże.

Arturo Toscanini, BBC Symphony Orchestra, 1935, 21:37, Warner

4154MPQCMNL

 

 

Wspaniałe jest nagranie koncertowe Toscaniniego z NBC Sympnony Orchestra z 1940 roku. Dźwięk orkiestry jest ostry jak brzytwa, a sama interpretacja powala intensywnością. Toscanini rozpalił orkiestrę do czerwoności. Przyznam szczerze, że takiej dzikości się nie spodziewałem! Dużo tu również kontrastów tempa – subtelnych zawahań, zwolnień i przyspieszeń. Grzmiąca owacja na zakończenie koncertu nie dziwi wcale a wcale. Wrażenie psuje tylko kiepski dźwięk, umykają tu też niektóre detale. Do posłuchania zakończenie pierwszej części:

 

I fragment trzeciej:

 

Arturo Toscanini, NBC Symphony Orchestra, 1940, 22:45, Naxos Historical

 

 

81enD-AmpcL._SL1500_Jeszcze inne jest nagranie studyjne z Philadelphia Orchestra z 1942 roku. Jest też wyjątkowe, kiedy zdamy sobie sprawę, że były to czasy, kiedy dyrygenci zazdrośnie strzegli swoich orkiestr przed konkurentami. Dźwięk jest klarowny – jak zawsze w przypadku Toscaniniego, ale dochodzi tutaj jeszcze jeden szczegół… Otóż Filadelfijczycy przez ponad 20 lat byli praktycznie na wyłączność orkiestrą Stokowskiego, który wypracował z nimi swój własny, bardzo charakterystyczny dźwięk. Miękki, jedwabisty i delikatny, skrajnie odmienny od tego, który Toscanini uzyskiwał z NBC  SO, czyli ze swoją orkiestrą. Jednak właśnie to zetknięcie zmysłowego dźwięku Stokowskiego z temperamentem i dyscypliną Toscaniniego sprawia, że to nagranie jest tak ciekawe i odmienne. Mariaż ognia i wody zdaje w tym przypadku egzamin. Dźwięk jest, jak na swój wiek, bardzo dobry! Posłuchajcie wiolonczel w pierwszej części, posłuchajcie też, w jak elastyczny sposób Toscanini kształtuje frazy, lekko zwalniając pod koniec i potem lekko przyspieszając:

 

Tak brzmi początek drugiej części – posłuchajcie, jak delikatne i zróżnicowane jest brzmienie orkiestry:

 

A to fragment trzeciej części, wcześniej wklejony przy nagraniu Toscaniniego z BBC z 1935. Barwa smyczków jest zupełnie inna niż w nagraniu brytyjskiej orkiestry:

 

Arturo Toscanini, Philadelphia Orchestra, 1942, 22:18, RCA

 

 

Jedna z interpretacji Morza pochodzi z  dość niespodziewanego źródła. Jewgienij Mrawiński nie jest kojarzony z muzyką Debussy’ego, ale jego podejście sprawdza się tu znakomicie. Rosyjski dyrygent zaproponował interpretację intensywną i bogatą w detale, a szczególnie upodobał sobie w tym względzie sekcję drewna i smyczków, które potrafią mocno zafrapować. Posłuchajcie sarkastycznej solówki skrzypiec w drugiej części, brzmi jak żywcem wyjęta z symfonii Szostakowicza:

 

 

 

Wejścia blachy są mocne, potężne i bardzo zdyscyplinowane. Intrygujące vibrato w sekcji blachy w ostatniej części, bardzo charakterystyczne dla orkiestr rosyjskich. Posłuchajcie trąbek:

 

Pomimo słowiańskiego rodowodu dyrygenta nagranie nie jest zbyt emocjonalne, Mrawiński nie pieści też uszu słuchaczy ciepłym, pełnym dźwiękiem. Jego podejście mieści się gdzieś pomiędzy rozgorączkowaniem Mitropoulosa a przejrzystym, wysmakowanym i klarownym dźwiękiem oferowanym przez dyrygentów francuskich.

Jewgienij Mrawiński, Orkiestra Filharmonii Leningradzkiej, 1962, 23:40, Melodya

 

 

 

Oba nagrania studyjne z dojrzałego okresu Herbert von Karajan zrealizował ze swoimi Berlińczykami. Nie jest to dyrygent kojarzony z muzyką Debussy’ego. Ciężkie, homogeniczne i zwarte brzmienie pasować może przecież do symfonii Brahmsa czy Brucknera, ale nie do wyrafinowanej gry barw rodem z Francji. Smyczki grają tu dźwiękiem masywnym, pewnym i zanadto rozwibrownym, co daje efekt sentymentalizmu, czego jednak chyba Debussy by nie poparł. Jest to więc dziwna hybryda stylistyczna – bardziej Das Meer niż La mer. Dźwięk orkiestry jest mało selektywny, przez co wiele detali ginie tu w masie brzmienia. Tempa sprawiają wrażenie wolnych, chociaż wcale takie nie są. Nie słychać tu prawie wcale nawet dość oczywistych elementów, takich jak choćby potężne uderzenia tam-tamu w zakończeniu pierwszej części:

Drugie ogniwo, (po Karajanowemu Spiell der Wellen) także jakoś nie frapuje i nie wciąga. Przeciwnie, odstrasza gęstym brzmieniem. Bardziej to mulisty stawik niż rozigrane morskie fale. A część trzecia? Także tu mało przejrzystości, dramatyzmu i suspensu. Nie mogę ocenić tego nagrania zbyt wysoko, polecić także go nie polecę.

Herbert von Karajan, Berliner Philharmoniker, 1964, 22:47, Deutsche Grammophon

Drugie z nagrań tego dyrygenta pochodzi z lat 80., a więc z serii jego ostatnich realizacji dla Deutsche Grammophon. Interpretacja jest tu bardziej odprężona, tempa wolniejsze, a narracja spokojniejsza. Niestety, brzmienie nadal jest dość homogeniczne i zbite, co wpływa niekorzystnie na poziom detali. Niby brzmienie jest bogate i zmysłowe, ale nie ma tu przejrzystości i lekkości. Jest za to teutoński ciężar i sentymentalizm, które w ogóle do tej muzyki nie pasują. Także kulminacje nie są udane. Brzmią jakby były wymuszone, budowane są z wielkim mozołem i bez energii. Druga część ma swoje dobre momenty, ale są one krótkie i prędko ustępują zwyczajowemu w tej interpretacji zagęszczeniu. Tak samo dzieje się też w niespecjalnie imponującej części ostatniej, w której dominuje masywna sekcja blachy. Nie jest to udane nagranie i zarekomendować go nie mogę.

Herbert von Karajan, Berliner Philharmoniker, 198…, 24:00, Deutsche Grammophon

41MV2C8XG3L

 

 

Przyznam, że kompletnie bez przekonania podszedłem do nagrania Carlo Marii Giuliniego. Giulini nie należy do moich ulubionych dyrygentów i nie spodziewałem się po tej rejestracji niczego wyjątkowego. Muszę zrewidować poglądy, bo jego Morze kompletnie mnie oczarowało. Jest delikatne w brzmieniu, ale włoski dyrygent podchodzi do partytury Debussy’ego z ogromną wrażliwością i muzykalnością. Wydobywa z niej barwy i odcienie, które innym umknęły, a jego sposób traktowania perkusji jest zupełnie wyjątkowy. Delikatny, bardzo dobrze wyczuty. Posłuchajcie fragmentu pierwszej części, tuż przed wejściem dobrze Wam już znanej solówki wiolonczel:

 

Posłuchajcie zakończenie Gry fal. Czysta poezja:

 

Mam dla Was jeszcze fragment trzeciej części. Nie ma w sobie tyle impetu co interpretacja Toscaniniego, ale ma swój własny klimat i wyczucie barwy:

 

Wspominałem na początku, że wolę Morza raczej szybkie niż powolne i poetyckie, to Giulini przekonał mnie do tego co zrobił. Również drewno brzmi wyjątkowo pięknie.

Carlo Maria Giulini, Philharmonia Orchestra, 1963, 25:34, Warner

 

 

 

Kolejne nagranie Giulini zarejestrował z Los Angeles Philharmonic Orchestra. Pierwszą rzeczą, która uderza tu odbiorcę jest klarowność i ciepło brzmienia orkiestry. Słychać tu mnóstwo nieoczywistych detali w wielu sekcjach (harfy, waltornie!), które wzbogacają brzmienie i świetnie wpasowują się w prowadzoną niespiesznie, ale jednocześnie naturalnie narrację. Momentami interpretacja ta jest znacznie bardziej żywa od tej z Philharmonia Orchestra. Kulminacje są porywające, bogactwo brzmienia zachwycające:

Wyróżniają się tu zwłaszcza ciepłe, ekspresyjne smyczki i krągła, miękka blacha. Gra fal brzmi rewelacyjnie:

Zachwyca też eteryczne, cichutkie, wyszeptane przez orkiestrę zakończenie:

Także trzecia część nie rozczarowuje. Kulminacje są gorące i pełnokrwiste:

Usłyszymy tu nawet takie detaliki jak miarowe uderzenia perkusji w tle:

Zachwycająca interpretacja, kapitalnie zagrana i nagrana!

Carlo Maria Giulini, Los Angeles Philharmonic Orchestra, 1980, 25:22, Deutsche Grammophon

Swoje ostatnie nagranie Giulini zrealizował z amsterdamską Concertgebouw. Co łączy tę interpretację z poprzednimi? Przede wszystkim selektywność, pozwalająca cieszyć się pełnią detali. Natomiast brzmienie holenderskiego zespołu jest bardziej chłodne niż Philharmonia Orchestra i Los Angeles Philharmonic, a interpretacja jest mniej spontaniczna. Więcej tu chłodu, co chyba nie do końca pasuje do tej muzyki. Jeśli to morze, to raczej zimnawy Bałtyk, przejrzysty ale skryty pod ciężkimi, ciemnymi chmurami. Kulminacje nie robią większego wrażenia, są niedograne. Gra fal jest pozbawiona żywiołowości i energii. Niestety, taka sama jest część trzecia, w której brak impetu i dramatyzmu, a przejrzystość brzmienia niestety nie jest w stanie tych braków wynagrodzić.
Nagranie to ma mało zalet i nie sądzę aby mogło kogokolwiek uwieść czy oczarować.

Carlo Maria Giulini, Concertgebouw, 1994, 25:28, Sony

 

Kolejnym włoskim dyrygentem, który wziął na warsztat partyturę Debussy’ego był Giuseppe Sinopoli, który nagrał Morze z tym samym zespołem co Giulini w latach 60. Uzyskał jednak kompletnie odmienny rezultat. Orkiestra brzmi miejscami ciężko i masywnie, co daje się odczuć zwłaszcza w momentach, kiedy do głosu dochodzi blacha. Masywność rekompensuje rozmach i moc, z jaką Sinopoli buduje kulminacje. Podejście na pewno bardzo oryginalne i pomimo, że niezgodne z tym, czego życzył sobie zapewne kompozytor – to jest tu coś intrygującego, co każe słuchać i co angażuje. Posłuchajcie jak Sinopoli gra dynamiką i tempem w zakończeniu Od świtu do południa na morzu:

 

Moim zdaniem nietrafiona jest kulminacja Gry fal, którą włoski maestro prowadzi wolno, niezgranie i masywnie. Porównajcie ją z interpretacją Monteuxa:

 

Wskazówki dynamiczne w trzeciej części zignorowane zupełnie – kontrabasy na początku huczą i ryczą, a efekt jest zaskakujący i bardzo dramatyczny. Brzmi to tak, jakby i orkiestrze i dyrygentowi puściły nagle wszystkie hamulce:

 

Zmiany tempa – ekstremalne – od całkowitego bezruchu do maniakalnej wściekłości w kilka taktów. Emocjonalny roller coaster w bardzo romantycznym stylu. Momentami porywający, momentami potwornie irytujący. Chwilami miałem wrażenie, że to Morze napisał Wagner albo Bruckner. Posłuchajcie chorału blachy w zakończeniu:

 

Giuseppe Sinopoli, Philharmonia Orchestra, 1988, 26:25, Deutsche Grammophon

 

 

Problemem w nagraniach Morza może być zamazywanie detali, ale co zrobić z rejestracją, którą trapi dokładnie odwrotny problem? Słyszeliśmy już coś takiego w nagraniu Stokowskiego, jednakże w bardzo podobnym kierunku poszedł również Claudio Abbado w swoim nagraniu z Lucerne Festival Orchestra. Jednak włoski Maestro, w odróżnieniu od Stokowskiego, stworzył interpretację dużo bardziej żywą, witalną, utrzymaną w szybszych tempach. Balans pomiędzy grupami instrumentów jest jednak niecodzienny i nienaturalny. Z głośników wyskakują dźwięki harf i instrumentów pełniących zazwyczaj rolę tła, ale same kulminacje są ciche i niedograne. Gra orkiestry jest absolutnie zjawiskowa i fascynująca bogactwem brzmienia, ale pozostaje tu pewien niedosyt i wrażenie identyczne jak w nagraniu Stokowskiego: widać drzewa, ale lasu już nie. Cierpi na tym zwłaszcza niedoenergetyzowany finał, chociaż wynagradza to niezwykły poziom szczegółowości utrzymany nawet w najbardziej emocjonujących momentach. Pomimo tych krytycznych słów czerpałem ze słuchania tej interpretacji całkiem dużo frajdy i niejednokrotnie byłem zaskoczony tym co Abbado przygotował.

Claudio Abbado, Lucerne Festival Orchestra, 2003, 24:04, Deutsche Grammophon

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.