Herbert Blomstedt to artysta, który nie przestaje mnie fascynować. Nie chcę wypominać mu wieku, ale chyba muszę, bowiem pomimo 98 lat na karku dyrygent nadal regularnie występuje. Staram się w miarę możliwości bywać na tych koncertach i je relacjonować. Pisałem o symfoniach Antona Brucknera, które słyszałem już w wykonaniu Gewandhausorchester pod jego dyrekcją: o zagranej u Bukareszcie Siódmej oraz o Ósmej, którą słyszałem w siedzibie tej orkiestry. Tym razem przyszła kolej na Dziewiątą, a więc na domknięcie nieoficjalnej trylogii późnych dzieł Austriaka. Dziewiąta jest już zresztą tak późna, że Bruckner nie dał rady jej ukończyć, gra się ją więc w formie trzyczęściowej. Zdecydowana większość wykonawców nie tyka w ogóle finału, który istnieje w kilku wersjach, ukończonych przez różnych badaczy. Całe szczęście Blomstedt także wykonuje Dziewiątą w formie trzyczęściowej.
Koncert miał dość zaskakującą budowę, bo w części pierwszej nie znalazł się żaden utwór orkiestrowy ani żaden koncert instrumentalny. Niemiecki organista Michael Schönheit wykonał dwa dzieła: Wariacje na temat Weinen, Klagen, Sorgen, Zagen J.S. Bacha Franza Liszta oraz tegoż Bacha Preludium i fugę Es-dur BWV 552. Czemu taki właśnie układ? Być może to kwestia wieku dyrygenta, który nie byłby już w stanie poprowadzić całego koncertu. Dla mnie osobiście ta organowa wstawka była złem koniecznym. Nie cierpię dźwięku tego instrumentu. W zasadzie nie wiem czemu, ale w barwie jego brzmienia jest dla mnie coś odpychającego, coś co sprawia mi niemal fizyczny dyskomfort. Dlatego też próżno szukać u mnie relacji z koncertów organowych czy recenzji płyt z muzyką na ten instrument. Ale do rzeczy. Kompozycja Liszta przybrała obecną formę w 1863 roku, po śmierci dzieci kompozytora: syna Daniela i córki Blandyny. Węgier wykorzystał temat basu z pierwszego chóru z kantaty BWV 12, którego pierwsze słowa to: Płacze, jęki, troski, lęki. Temat niewesoły, okoliczności ponure, nic więc dziwnego że powstał pełen ekspresji lament. Preludium i fuga JSB pochodzi natomiast ze zbioru Clavier-Übung III, zawierającego najbardziej zaawansowane i wirtuozowskie dzieła organowe lipskiego kantora. Schönheit jest wytrawnym muzykiem, który wykonał oba dzieła czytelnie i z blaskiem, sprawnie podkreślając polifonię w dziele Bacha, ale jeśli o mnie chodzi, to czarowi tej muzyki nie uległem. Instrument w Gewandhausie ma donośny dźwięk, ale akustyka sali ma bardzo krótki pogłos, który nie pasuje za bardzo do brzmienia organów. Jeśli już muszę ich słuchać (choć w zasadzie mogłyby dla mnie nie istnieć, tak samo jak akordeon) – to zdecydowanie bardziej wolę robić to w kościele, gdzie dźwięki mają wokół siebie zdecydowanie więcej powietrza i czasu na wybrzmienie.
Jeśli chodzi o Blomstedta i jego interpretację Dziewiątej, to była ona zaskakująca. Najbardziej zaskakiwały konsekwentnie szybkie tempa, w jakich dyrygent prowadził to dzieło. Dzięki temu zabiegowi zabrzmiało ono świeżo, pełne było energii i napięcia. I chociaż nazwisko Brucknera kojarzy się przede wszystkim z solennością, surowością a także rozwlekłością, to wersja zaproponowana przez Blomstedta kipiała od emocji, była zwarta, żywa, sugestywna i niezwykle potoczysta. Nic się tam nie przeciągało, nie było przestójów i dłużyzn. Gewandhausorchester ma ciemne, gęste brzmienie, które znakomicie pasuje do tej muzyki. Błyszczała zwłaszcza doskonale stopliwa, wyrównana sekcja blachy, jeśli zaś chodzi o kwintet to szczególnie wyróżniały się soczyście brzmiące, ciepłe wiolonczele. Wprost fascynujące było wykonanie drugiego ogniwa, które pod dyrekcją Blomstedta zamieniło się w pełen zapamiętania upiorny taniec śmierci. Niewielu jest dyrygentów, którzy potrafią wydobyć z tej muzyki takie podkłady demonizmu. Na myśl przychodzą przede wszystkim stare nagrania Furtwänglera i Kabasty, a z późniejszych – może nagrania Jochuma. Fascynowała wybuchowość kulimnacji w pierwszej części, a także niezwykła żarliwość Adagia, w którym Blomstedt nieznacznie zwolnił w stosunku do dwóch pierwszych ogniw. Czasu co prawda nie mierzyłem, ale myślę że gdyby to zrobić to okazałoby się, że czas trwania tego ogniwa i tak byłby poniżej normy. Po wybrzmieniu ostatnich dźwięków zapadła głucha, trwająca co najmniej pół minuty cisza. Po niej – huraganowa owacja i niemal natychmiastowy stojak. Nie dziwię się temu entuzjazmowi – ten koncert był naprawdę wyjątkowy. Blomstedt był w znacznie lepszej formie niż kiedy wykonywał tu Ósmą. Jeśli zaś o Dziewiątą idzie – było to bez wątpienia najlepsze jej wykonanie, jakie słyszałem na żywo. O niebo lepsze niż wykonania Pappana z Orkiestrą Akademii św. Cecylii i Mehty z Wiedeńczykami, o których już tu pisałem. Blomstedt to fenomen. Byłoby i tak czymś niezwykłym, gdyby wykonał to dzieło nawet przeciętnie, ale zrobił to z takim entuzjazmem i żarliwością, jakich się nie spodziewałem. Tym bardziej że jego technika jest oszczędna, a delikatne ruchy rąk – pełne gracji. W udzielonym niedawno wywiadzie Blomstedt porównał prowadzenie orkiestry do… ostrego seksu. Cóż… coś w tym chyba jest!
Foto. Gert Mothes
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl
