Pół Pasji Gardinera

Pasję według świętego Mateusza BWV 244 słyszałem na żywo kilka razy. Pamiętam, jak kilka lat temu podczas Wratislavia Cantans wykonywał ją Paul McCreesh. Jeśli miałbym skondensować moje wrażenia i podsumować jego Pasję jednym słowem, powiedziałbym, że była dramatyczna. Szybka, roztańczona, drapieżna – kiedy jej słuchałem miałem skojarzenia z filmem sensacyjnym. Moje ówczesne odczucia zawarłem w relacji, którą możecie przeczytać tutaj.

Pamiętam wykonanie, w którym pewnego kwietniowego dnia dwa lata temu Nikolaus Harnoncourt prowadził Concentus Musicus Wien. Jego Pasja była majestatyczna. Wolniejsza niż ta McCreesha, poważna, surowa, gęsta.

Kiedy dowiedziałem się, że podczas tegorocznej edycji Wratislavia Cantans wystąpi Sir John Eliot Gardiner – wiedziałem, że to koncert z gatunku tych, na których trzeba być. Tym bardziej, że angielski Maestro miał do dyspozycji zespoły, z którymi współpracuje i nagrywa od lat – English Baroque Soloists i Monteverdi Choir.

Słuchacze zgromadzeni w Narodowym Forum Muzyki nie mieli jednak okazji wysłuchać całej Pasji pod batutą  legendarnego dyrygenta. Gardiner nie powrócił bowiem na estradę po przerwie i nie poprowadził drugiej części dzieła. Zrobił to za niego Silas Wollston i chociaż jego wykonanie było kompetentne – nie miał charyzmy poprzednika i nie potrafił porwać słuchaczy.

Zacznijmy jednak od początku. Jeśli miałbym w jednym słowie zawrzeć esencję interpretacji Gardinera – to musiałbym powiedzieć, że była liryczna. English Chamber Players grali dźwiękiem szklistym i cienkim. Kontrastów dynamicznych nie było w tej grze wiele, a chociaż taka gra sotto voce mogłaby wydać się chybiona – Gardinerowi udało się uniknąć monotonii. Najbardziej ujęło mnie całkowicie naturalne i płynne kształtowanie narracji. Gesty dyrygenta były oszczędne i sugestywne, umiejętnie podkreślał miejsca kluczowe z punktu widzenia dramaturgii dzieła. Zwróciłem w pewnym momencie uwagę na rzecz bardzo nietypową, wręcz niezwykłą – absolutną ciszę, jaka zapadała na sali pomiędzy poszczególnych odcinkami utworu. Żadnego zwyczajowego pokasływania i chrząkania – publiczność była jak zaczarowana, absolutnie skoncentrowana na muzyce.

Część pierwszą oddzielała od drugiej dziesięciominutowa przerwa, w trakcie której oznajmiono, że od teraz koncert poprowadzi Silas Wollston. Jak można przeczytać tutaj, Gardiner podobno źle się poczuł. Jego niedyspozycja wyraźnie odbiła się na kondycji pozostałych wykonawców. Część druga rozpoczęła się chwiejnie- wykonujący partię Ewangelisty Mark Padmore wyraźnie nie był pewny swojego pierwszego wejścia, a nerwowość wydawała się udzielać artystom, włącznie z Wollstonem. Dyrygent nie miał oczywiście żadnych szans na zrealizowanie własnej wizji, publiczność usłyszała więc mniej więcej to samo, co przygotował dla niej Gardiner. Jednak w tym wypadku „prawie” zrobiło różnicę. Pasja pod dyrekcją Wollstona nie miała w sobie klimatu misterium i tego magicznego czegoś, co wcześniej trzymało wszystkich w całkowitej koncentracji. Gra zespołu i śpiew chóru były oczywiście nadal najwyższej próby, ale zabrakło spajającej całość idei. Było tu oczywiście nadal wiele pięknych momentów. Uderzył mnie bardzo powoli i cicho wykonany chorał po śmierci Jezusa (Wenn ich einmal soll scheiden) – bardzo poruszający.

Co do solistów – w obsadzie nie było nikogo, kto odstawałby od bardzo wysokiego poziomu. Wspomniany już wcześniej Mark Padmore swoją partię wykonywał oszczędnie i bez żadnej egzaltacji. Świetny był Stephan Loges w roli Jezusa. Moment, w którym na pytanie Judasza, czy i on Go zdradzi, odpowiadał – „Ty powiedziałeś” (Du sagest) – pełen był autentycznej goryczy, od której cierpła skóra. Wyróżniał się również kontratenor Reginald Mobley, dysponujący miękkim, aksamitnym w barwie głosem. Również Chór Monteverdiego był świetny, a jego barwa brzmienia była uderzająco piękna. W orkiestrze wyróżniało się przede wszystkim wyraziste brzmienie obojów i zdecydowane solo na violi da gamba.

Koncert pozostawił mieszane uczucia – z jednej strony poziom wykonawców wzbudzał zachwyt, z drugiej – nieobecność Gardinera spowodowała, że drugiej części brakowało wyrazistości i spójności. W żadnym wypadki nie żałuję, że tam byłem. Mam też nadzieję, że problemy zdrowotne Maestro Gardinera są przejściowe i jak najprędzej powróci na estradę. Życzę tego i sobie i wszystkim, którzy wybierają się na koncerty z jego udziałem.

 

 

Foto: Łukasz Rajchert/archiwum Narodowego Forum Muzyki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.