Miałem już szczęście słyszeć na żywo Orchestra dell’Accademia Nazionale di Santa Cecilia, i to nawet dwukrotnie. Grali wówczas pod batutą swego ówczesnego szefa, Antonia Pappana. W międzyczasie doszło jednak do zmiany warty, a na czele zespołu stanął inny Brytyjczyk, Daniel Harding, który uczył się fachu u Simona Rattle’a i Claudia Abbada. Jest też pilotem samolotów. Bez wątpienia ciekawy człowiek, ale ja jakoś nie miałem do tej pory okazji aby go usłyszeć na żywo.
Nie słyszałem też nigdy Joshuy Bella, amerykańskiego skrzypka, którego Czytelnikom nie muszę chyba przestawiać. Amerykanin wykonał względnie rzadko grany Koncert skrzypcowy a-moll Antonína Dvořáka, który ostatnio słyszałem na żywo w świetnym wykonaniu Augustina Hadelicha. Tamta interpretacja zrobiła na mnie duże wrażenie, ale nie potrafię powiedzieć czy Bell był lepszy od Hadelicha. To że był inny jest jasne, ale moim zdaniem był równie dobry. W przypadku Amerykanina uderzała naturalność w kształtowaniu narracji, swoboda prowadzenia kantyleny, piękno, ciepło i szlachetność tonu (wszak to stradivarius, co się dziwić…). Prawie cały czas był na pierwszym planie, mocno skupiony na sobie, dość mocno ekspresyjny, nie zwracał może aż tak bacznej uwagi na dialogowanie z orkiestrą co Hadelich, który w finale zszedł na drugi plan i wdał się w „rozmowę” z grającym główny temat fletem. Oczywiście wirtuoz to wirtuoz – to on musi być na pierwszym planie i nie jest to żaden duży minus wykonania. Harding prowadził orkiestrę bardziej klasycznie niż romantycznie. Nie ma ona tam jednak za dużo do roboty. Zwróciłem jednak uwagę na ciepło i śpiewność brzmienia, co mi się podobało. Zdarzyło się też w kilku miejscach parę drobnych nierówności, ale nie były one drastyczne. Gorąco oklaskiwany Bell zagrał na bis Nokturn cis-moll Chopina z towarzyszeniem harfy. Pięknie to wyszło – ciepło, z uczuciem, ale bez sentymentalizmu.
A po przerwie Gustav Mahler i jego Pierwsza! Wczoraj późna Pieśń o ziemi, a dziś dzieło z antypodów, tak chronologicznie jak stylistycznie, a także wykonawczo. Znamienny był już sam początek dzieła – Harding podniósł dłonie, na sali zapanowała cisza, z której nie wiadomo kiedy wynurzyły się pierwsze dźwięki Symfonii – długo trzymane flażolety. Ogniwo pierwsze było zrazu powolne, rozleniwione, marzycielskie, nawet w pierwszym temacie, prowadzonym przez wiolonczele śpiewnie, ale dość nieśmiało. Okazało się to zresztą celowym zabiegiem, a Harding podchodził do tempa wyjątkowo elastycznie, umiejętnie wzmagając napięcie, by po chwili z równą maestrią je rozładować. Było w tym myślenie formą, ogarnianie jej z lotu ptaka. A na koniec wielki wybuch radości, zagrany z werwą, bardzo dynamicznie. Jakże różne to było od Alsopowego dziobania od jednego taktu do drugiego! Scherzo – świetne, bardzo rytmiczne, ciężkie, dobitnie, mocno akcentowane, wyraziste, z kapitalnymi quasi-rustykalnymi kontrabasami i wiolonczelami. Świetnie wyszło także col legno, a trio było prowadzone potoczyście i śpiewnie. W trzecim ogniwie uderzało bogactwo kolorystyki i umiejętne podkreślanie charakteru poszczególnych epizodów, silnie ze sobą skontrastowanych. Bardzo czytelnie poprowadzony kanon, ze świetnie podkreślonymi wejściami poszczególnych instrumentów. Odcinki ze stylizacją kapeli klezmerskiej były potraktowane zrazu dość elegancko, ale w zakończeniu były już bardziej wulgarne – wrażenie to potęgowała zadziorna solówka klarnetu. Przepięknie płynął też odcinek środkowy – ponownie potoczysty i śpiewny. Finał nie pozostawiał nic do życzenia – świetne kontrasty, wybuchowe, ekstatyczne kulminacje, świetne wyczucie kolorystyki i formy, sprawne budowanie napięcia, aż do huraganowego, brawurowego zakończenia.
Podsumowując – fenomenalna, przemyślana, z doskonale rozłożonymi akcentami, wnikliwa, zaskakująca i świeża interpretacja, w której każda nuta miała wagę i znaczenie, której słuchałem siedząc jak na szpilkach. A przy tym żadnego zmanierowania, poczucia że coś jest wymuszone czy sztuczne. Orkiestra grała przepięknie – starannie, z zaangażowaniem, z pazurem i autentyczną pasją. Czuć, że pomiędzy muzykami a Hardingiem jest chemia. To jedno z takich wykonań, które będzie się pamiętać po wielu, wielu latach. Nie zdziwiła mnie wcale huraganowa owacja i natychmiastowy stojak. Była to jedna z najlepszych Pierwszych Mahlera, jakie słyszałem na żywo. Stawiam ją w tym momencie wyżej niż może lepiej zrealizowaną technicznie, ale jednak trochę zmanierowaną wersję Manfreda Honecka, którą słyszałem we wrześniu w Wiedniu.
foto. Radosław Kaźmierczak
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl
Ni dodać, nic ująć. Znakomity koncert! Ci, co byli, doceniają. Owacja na stojąco w pełni zasłużona. Nie pamiętam tak spontanicznej reakcji publiczności w NOSPR, nie pamiętam też tak spontanicznej reakcji orkiestry i dyrygenta po koncercie! Teraz pozostaje jedynie czytanie Pana recenzji i słuchanie I symfonii w wykonaniu Concertgebouw pod dyrekcją Daniela Hardinga z rocznicowego boxu DVD (Blue-Ray) w 100 rocznicę śmierci kompozytora. Mimika i gestykulacja Hardinga – bezcenne! Nagranie można teraz traktować jako dodatek do wspomnień z koncertu. W tym roku maj z Mahlerem: choć czwartek nieco rozczarował, piątek z naddatkiem to wynagrodził, a czeka nas jeszcze Chicago we Wrocławiu i 8. w Spodku. Pozdrawiam z Katowic.
Dziękuję za komentarz! A jak komuś mało Mahlera to oprócz wymienionych przez Pana koncertów (które też będę opisywał) I Symfonię będzie jeszcze prowadził w tym miesiącu Christoph Eschenbach we Wrocławiu. Pozdrawiam serdecznie!