Enescu Festival – dzień czwarty (1 IX 2023)

Pierwszy koncert w Ateneum – intrygujący! W programie cztery utwory obchodzącego w tym roku setną rocznicę urodzin György Ligetiego w wykonaniu dziecka Pierra’a Bouleza – paryskiego zespołu Ensemble Intercontemporain, specjalizującego się w wykonawstwie muzyki najnowszej. Dyrygował Pierre Bleuse.
Jako pierwszy zabrzmiał Koncert kameralny na trzynaście instrumentów, dzieło przeznaczone na drewno, waltornię, puzon tenorowy, fortepian, klawesyn i kwintet smyczkowy. Kompozytor z jednej strony zastosował tu autorską technikę mikropolifoniczną, z drugiej zaś połączył ją ze stylem bardziej melodyjnym. Całość była więc w założeniu dość elektryczna, ale tych melodii nie było tam znowu tak dużo. Więcej było mikopolifonii, która sprawia że muzyka ta nadaje się idealnie jako ścieżka dźwiękowa do horroru. Emocjonalnym punktem wyrazowym było trzecie ogniwo, w którym można było usłyszeć ostre pizzicato kontrabasu z uderzeniem strun o gryf. Dużo było tu też dobrze uchwyconych kontrastów tempa i dynamiki.
Koncert fortepianowy to także dzieło elektryczne, bogato instrumentowane. Nie można o nim powiedzieć, aby było napisane pod publiczkę, a jednak jest efektowne, komunikatywne i wciągające. Duża w tym zasługa wspomnianej już barwności, a także wyrazistej, motorycznej rytmiki, która dodaje muzyce wyrazistości. Partię solową wykonał z pazurem, z zaangażowaniem i blaskiem francuski pianista Sébastien Vichard. Publiczność, zgromadzona mniej licznie niż na koncertach symfonicznych, przyjęła utwór z dużym entuzjazmem.

Koncert wiolonczelowy, najwcześniejsze dzieło w programie, to w zasadzie antykoncert. Solista nie ma tam okazji do popisania się wirtuozerią, a jego rola ogranicza się do tworzenia nastroju. Już sam wstęp, w którym wiolonczela gra pppppppp zapowiada co będzie się tam działo. Rozumiem zamysł i doceniam staranność wykonania partii solowej (zwłaszcza w kwestii skrajnych efektów dynamicznych!) przez Renauda Déjardina, ale nic nie poradzę na to, że dzieło to wydało mi się monotonnym i w sumie nudnym. Kontrastów nie było tam prawie wcale, a ożywienie pojawiło się jedynie w części drugiej, w której doszło do kulminacji wyrazowej.

Koncert skrzypcowy to dzieło niezwykłe, w którym znajdziemy zarówno echa węgierskiej i bułgarskiej muzyki ludowej, jak i elementy zaczerpnięte z muzyki dawnej. Stąd też druga część to Aria, hoquetus, choral, a czwarta to stylizacja passacaglii. Utwór ten był najbardziej zaawansowany pod względem kolorystyki ze wszystkich czterech, był też prawdziwym koncertem, gdzie ciężar prowadzenia narracji spoczywa na soliście, który może tutaj zaprezentować swoje umiejętności techniczne. Pomimo eklektyzmu nie był to też utwór niespójny – wszystko pozostawało tu ze sobą w doskonałych proporcjach. Z tego względu było to dzieło najbardziej ludzkie i najbardziej wciągające. Partię solową wykonała tu Jeanne-Marie Conquer. Stanęła na wysokości zadania, grając dźwiękiem jasnym i przejrzystym. Kierujący całym koncertem Bleuse pokazał, że ma dla tej muzyki dużo entuzjazmu i że potrafi zainspirować swoich muzyków, aby pracowali nad nią na wysokim poziomie. Twórczość Ligetiego zaprezentowana została jako zjawisko niezwykle ciekawe, zróżnicowane i osobne.

Drugi koncert też francuski. Grała Orchestre National du Capitole de Toulouse, dyrygował rumuńsko-amerykański kapelmistrz Christian Badea. Na pierwszy ogień poszedł poemat symfoniczny Isis na orkiestrę i chór żeński Georga Enescu, ukończony po śmierci kompozytora przez Pascala Bentoiu. Jest to kompozycja przywodząca na myśl Szymanowskiego z jego orientalnego okresu. Wokalizy chóru, ciche tremolo smyczków w wysokim rejestrze, dźwięki harfy, czelesty i perkusji, a także obfite korzystanie z interwału sekundy zwiększonej – wszystko to złożyło się na atrakcyjną, barwną i ciekawą całość, której słuchało się z dużą przyjemnością. Wykonanie było staranne, aczkolwiek utwór był dość krótki i pozostawiał pewien niedosyt.

Potem w programie mieliśmy już tylko dzieła francuskie. Poème na skrzypce i orkiestrę to jedno z najbardziej znanych dzieł Ernesta Chaussona. Wykonane zostało przez Renauda Capuçona starannie, ale skrzypek ma mały ton, przez co brzmienie jego instrumentu jest cienkie, nie ma też za bardzo temperamentu scenicznego, przez co ten namiętny utwór wypadł dość blado. Baeda akompaniował skrzypkowi starannie i dość ostrożnie. Poza kilkoma drobnymi nieczystościami w blasze wszystko było na swoim miejscu, ale też nie porywało.
Rapsodia Tzigane Maurice’a Ravela to szydera z romantycznych, egzotycznych dzieł wirtuozowskich. Ona też ostatecznie pogrążyła Capuçona. To utwór, który musi być grany z pazurem, z buńczuczną nonszalancją, retorycznie, over the top. Tymczasem Francuz zagrał je z takim entuzjazmem, jakby grał etiudę za karę. Nie akcentował rytmów, nie budował kulminacji, nie różnicował barwy, tempa i ekspresji. Grał drętwo, zimno i śmiertelnie nudno. Baeda akompaniował mu grzecznie i bez wyrazu, było to więc wykonanie konsekwentne, ale też jednocześnie emocjonalnie puste.

Last but not least, usłyszeliśmy też III Symfonię Camille’a Saint-Saënsa, czyli przesławną Organową. Po mało porywającym wstępie bałem się trochę tego wykonania, bo jak się tę Symfonię zrobi źle, to się z niej robi straszna piła (słyszałem taką w styczniu, więc wiem co piszę). Całe szczęście czekało mnie (i nie tylko mnie) ogromne zaskoczenie. Zarówno orkiestra jak i Badea nie tylko stanęli bowiem na wysokości zadania, stworzyli interpretację porywającą, w której nie było ani chwili przestoju, ani chwili nudy. Przede wszystkim rewelacyjnie grał kwintet – akcenty rytmiczne i ataki tej sekcji były pewne, precyzyjne, pełne energii. Sposób budowania kulminacji – wspaniały, były one mięsiste, potoczyste i bardzo konkretne. Na szczególne wyróżnienie zasługują też kotły – to instrument, którego gra potrafi zrobić w tym dziele ogromną różnicę – i tu właśnie zrobiła. Fortepian i niewielkie przenośne organy były wtopione w brzmienie, nie wyróżniały się i nie wypychały na pierwszy plan. Można by na siłę zrobić zarzut, że organy były za cicho, ale nie jest to przecież symfonia koncertująca na organy i orkiestrę, ale symfonia avec orgue – z organami. Tempa były dość szybkie, co w połączeniu z doskonałą, zdyscyplinowaną grą dało wspaniałe rezultaty. Znakomicie wypadła też blacha – zwłaszcza puzony w zakończeniu, które miały ostrą, wyrazistą artykulację. Była to więc nad wyraz udana druga połowa koncertu, a orkiestra odwdzięczyła się za oklaski, wykonując wstęp do Carmen Bizeta. Nie powiem, wysoko sobie postawili poprzeczkę przed Berliozem!

foto. Catalina Filip, Petrica Tanase/George Enescu Festival

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.