Jeśli chodzi o wykonawczynie, które wzięły udział w piątkowym koncercie w Filharmonii Krakowskiej w ramach Festiwalu Muzyki Polskiej, słuchanie ich było dla mnie w pewnym sensie podróżą sentymentalną. Elizabeth Leonskaję, protegowaną i przyjaciółkę Światosława Richtera, usłyszałem po raz pierwszy jakieś 15 lat temu, kiedy grała w Filharmonii Narodowej Koncert d-moll Brahmsa. Później słyszałem ją jeszcze dwukrotnie – raz w NOSPR-ze w Koncercie a-moll Schumanna (o tym wydarzeniu nawet pisałem, link TUTAJ), a za drugim razem w NFM-ie w Czwartym Beethovena (pracowałem tam wtedy, więc nie pisałem o tym koncercie – z oczywistych względów).
Marzenę Diakun słyszałem natomiast po raz pierwszy jeszcze w czasie Konkursu Fitelberga w 2012 roku. Wówczas współpracowałem z „Presto” i to na potrzeby strony tego magazynu pisałem relacje z konkursu. Są to już jednak dla mnie czasy słusznie minione. Podczas krakowskiego koncertu Diakun poprowadziła orkiestrę Sinfonietta Cracovia, a program ułożony został bardzo ciekawie, a przy tym kontrastowo. W każdej z dwóch części umieszczono bowiem w roli przystawki krótki utwór polski, a po nim jeden z koncertów fortepianowych Wolfganga Amadeusa Mozarta.
Zaczęło się od 3 for 13 Pawła Mykietyna. Kompozycja ta powstała w 1994 roku, a twórca zadedykował ją Andrzejowi Chłopeckiemu. Dzieło powstało pod wpływem fascynacji estetyką postmodernizmu, której czołowym przedstawicielem jest Paweł Szymański. Podstawą tej trzyczęściowej kompozycji przeznaczonej dla trzynastu wykonawców jest czterogłosowa fuga, która… wcale tu nie rozbrzmiewa. Mykietyn bowiem napisał ją, uczynił bazą tej kompozycji, ale jej kształtu i przebiegu musimy się w zasadzie domyślić sami. Muzyka ta jest paradoksalnie prosta i jednocześnie złożona, a przy tym – co przecież kluczowe – dobrze się jej słucha. To dzieło, które w moim odczuciu praktycznie się nie zestarzało, a trudno o lepszy wyznacznik świetnej kompozycji.
Drugą część koncertu otworzyło pogodne, czteroczęściowe Divertimento B-dur Meine Kleine Haydn Musik. Autor tego lekkiego, dowcipnego, nawiązującego do estetyki klasycyzmu, bezpretensjonalnego (choć jednocześnie trochę jednak miałkiego) dzieła, Henryk Czyż, pamiętany jest głównie jako dyrygent, a nie kompozytor. To on jako pierwszy nagrał Pasję Pendereckiego; pisałem też o nim przy okazji albumu z ostatnim polskim występem Artura Rubinsteina. Był dyrektorem artystycznym Filharmonii Krakowskiej w latach 60., więc poprzez umieszczenie tej krótkiej kompozycji w programie koncertu przypomniano również postać ważną ongiś dla życia kulturalnego stolicy Małopolski.
Wykonanie obu tych utworów polskich było najmocniejszym elementem koncertu. Słychać było, że orkiestra opracowała je solidnie, choć utwór Mykietyna był o kilka klas lepszy niż błahostka Czyża.
Jednak główną atrakcją miały być koncerty Mozarta – Es-dur KV 482 i c-moll KV 491. Autor Eine Kleine Nachtmusik nie był co prawda przedstawicielem muzyki polskiej (chyba że są jakieś nieznane mi badania i ustalono w tej materii coś nowego), ale renomowani, importowani wirtuozi zapraszani na polskie festiwale mają to do siebie, że rzadziej niż częściej wykonują podczas nich dzieła muzyki polskiej. Dawno temu Beecham zapytywał w kontekście angielskiego życia muzycznego: „Po co sprowadzać do nas tylu zagranicznych trzeciorzędnych dyrygentów, skoro mamy pod dostatkiem drugorzędnych?” Słowa te pasowałyby jak ulał do gry Leonskai.
Co było w niej nie tak? Wiele. Brak legata, wymuszone wystukiwanie fraz z dziwnie porozmieszczanymi akcentami, brak koncentracji i wynikające z niego niedogrywanie niektórych fragmentów, sąsiady, pomyłki tekstowe, chowanie się za orkiestrą – wszystkie te elementy złożyły się na wykonanie niezbyt interesujące i pozbawione Mozartowskiego czaru i energii. Być może kilka dekad temu Leonskaja wykonywała te utwory lepiej. Podczas piątkowego koncertu brzmiało to jednak tak, jakby wróciła do nich po takim właśnie czasie i próbowała zagrać je z marszu, bez żadnego przypomnienia.
Także orkiestra nie brzmiała ciekawie. Kwintet był cienki i anemiczny, kotłów prawie nie było słychać, a zarówno drzewo, jak i blacha wypadły chropowato, momentami wręcz nieczysto. Diakun nie pomagała orkiestrze – prowadziła ją drętwo, bez koniecznego w tej muzyce cieniowania i subtelności. Ataki w odcinkach tutti były pozbawione zdecydowania i blasku. Były to wykonania w sumie smutne i nudne, nic więc dziwnego, że oklaski były raczej grzecznościowe.
Paradoksalny koncert. Zawiodła importowana, przebrzmiała gwiazda, a najciekawszym okazał się pierwszy utwór w programie, zazwyczaj służący za niezobowiązującą przystawkę.
foto. Anna Kaczmarz/Festiwal Muzyki Polskiej
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl