Martha Argerich & Sophie Pacini w Wiener Konzerthaus

Na estradzie Wiener Konzerthaus po raz kolejny pojawiła się Martha Argerich. Oczywiście nie sama, bo od dawna już nie występuje solo. Tym razem towarzyszyła jej włosko-niemiecka pianistka Sophie Pacini (rocznik 1991), z którą Argentynka występuje już razem od 15 lat. Repertuar? Znany i lubiany. W zasadzie wszystkie utwory, które zabrzmiały tego wieczoru, zostały już przez Argerich nagrane przynajmniej raz.

Panie rozpoczęły wieczór od Sonaty C-dur na cztery ręce KV 521 Wolfganga Amadeusa Mozarta. Słoneczny i pełen wdzięku charakter tego utworu nie oddaje smutnych okoliczności, w jakich powstał. Mozart napisał go bowiem krótko po otrzymaniu informacji o śmierci ojca. Argerich zajęła miejsce po lewej stronie klawiatury, a Pacini po prawej, więc to na niej spoczywało prowadzenie melodii i to ona była bardziej słyszalna. Nic w tym złego, bo miała urodziwy, miękki dźwięk, a i kantylenę prowadziła pięknie. Ale Argerich nie dała się zupełnie zepchnąć do roli tła – jej rejestr basowy był dźwięczny i wyrazisty. Obie panie prowadziły piękny, bardzo barwny i niezwykle muzykalny dialog. Nie jest to dzieło wirtuozowskie, ale pełne wdzięku i lekkości, które obie artystki świetnie podkreśliły.

Wszystkie pozostałe utwory w programie były już przeznaczone na dwa fortepiany. Wariacje na temat Haydna op. 56b Johannesa Brahmsa są bardzo dobrze znane w wersji orkiestrowej, ale twórca przygotował też wydaną w tym samym czasie wersję na dwa fortepiany. Jest ona zresztą bardzo sugestywna i słuchając jej, nie ma się wrażenia niedosytu, które często towarzyszy fortepianowym wersjom dzieł orkiestrowych. Zwłaszcza kiedy słucha się takiego dzieła w wykonaniu tak zniuansowanym i interesującym jak to! Argerich dominowała nad przebiegiem narracji, dając skinieniami głowy wskazówki, aby zacząć kolejne ogniwo. Te utrzymane w szybkim tempie zostały wykonane istotnie bardzo szybko, stanowczo i z werwą. W częściach wolnych zwracało uwagę subtelne cieniowanie dynamiki i wysmakowane rubata. Piękne to było!

Następnie zabrzmiało Concertino a-moll op. 94 Dmitrija Szostakowicza, skomponowane w 1953 roku z myślą o Maksymie, synu kompozytora (dla którego niedługo później powstał też II Koncert fortepianowy). Utwór bardzo ciekawy, rozpoczynający się solennym chorałem, po którym zaczyna się typowa dla Szostakowicza cyrkowa gonitwa w stylu finału VI Symfonii czy I Koncertu fortepianowego. Wykonanie – świetne, pod względem technicznym rewelacyjne, z niezwykle dopracowaną artykulacją, co dawało niezbędne w tej muzyce wrażenie ostrości. Żadna z pań się tu nie oszczędzała, a zakończenie było porywające – dynamiczne i pełne blasku.

Andante i wariacje B-dur Roberta Schumanna napisane zostały w oryginale na 2 fortepiany, 2 wiolonczele i waltornię. Kompozytor prędko zdał sobie sprawę, że jest to skład jednak mocno ekscentryczny i przygotował też wersję na 2 fortepiany. To liryczne dzieło także zostało wykonane pięknie, ale nic nie poradzę na to, że muzyka Schumanna przeważnie ze mną nie rezonuje. Pomimo wysokiej jakości wykonania tak też stało się tym razem…

Na koniec zabrzmiała kolejna, po Brahmsie i Schumannie, kompozycja romantyczna – Concerto pathétique S 258 Ferenca Liszta. Utwór tyleż wirtuozowski, wymagający kondycyjnie i technicznie, co ekscentryczny w formie. Składa się z jednego ogniwa, ale podzielonego na szereg kontrastujących epizodów. Niektórych utworów Liszta nie można traktować zbyt subtelnie. Tyczy się to obu koncertów fortepianowych, Tańca śmierci, Fantazji węgierskiej, rapsodii węgierskich i wielu innych utworów wirtuozowskich. Ta muzyka potrzebuje zamaszystości, blasku i pewnej dozy przesady. Takiego właśnie traktowania doczekało się dzieło wykonane przez Argerich i Pacini w piątek. Obie panie ostro ruszyły z kopyta, bez wahania wrzucając coraz wyższe biegi i jeszcze bardziej wzmagając napięcie w miarę rozwoju kompozycji. Słyszy się co rusz o tym, że Argerich to fenomen i że jest w formie w zasadzie cały czas, ale czym innym jest słyszeć o tym, a czym innym – doświadczać tego na żywo. Bis był tylko jeden, a był nim fragment z kantaty Johanna Sebastiana Bacha Gottes Zeit ist die allerbeste Zeit BWV 106, znanej jako Actus Tragicus, w przeróbce Györgyego Kurtága.

Co za wieczór!

foto. Julian Baumann

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć niezależną krytykę? Odwiedź mój profil w serwisie Patronie.pl i zostań mecenasem Klasycznej Płytoteki:

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Ta strona używa Akismet do redukcji spamu. Dowiedz się, w jaki sposób przetwarzane są dane Twoich komentarzy.