Dyrygenci pierwszej połowy XX wieku często parali się również kompozycją. Próby w tym zakresie mieli na koncie Beecham (choć w swojej autobiografii pisał, że jego utwory zaginęły i ma gorącą nadzieję, że już nigdy się nie odnajdą!), Klemperer, Kusewicki, Mitropoulos, Stokowski, Walter czy Weingartner. Ich utwory w przeważającej mierze popadły w zapomnienie. Podobnie było z żyjącym w latach 1886–1954 Wilhelmem Furtwänglerem. Pamięta się o nim głównie ze względu na kreacje dyrygenckie, zwłaszcza utworów romantycznych i późnoromantycznych, o których często pisze się, używając pretensjonalnych i mało konkretnych przymiotników. A to, że legendarny, a to, że natchniony, genialny, etc., etc. – czyli zbiór określeń, które bardzo mało mówią o jego kunszcie dyrygenckim i w zasadzie oddalają od tego, co było jego istotą. Chętnie zajmę się tematem głębiej przy omawianiu jakiegoś boxu z jego nagraniami.
Co wiemy o kompozycjach Furtwänglera? Pozostały po nim kompozycje młodzieńcze: Uwertura Es-dur, Hymn religijny, Te Deum, chór duchów z Fausta Goethego i fragmenty dwóch nieukończonych symfonii. Dzieła te nie spotkały się z obojętnym przyjęciem, a artysta wrócił do tworzenia w połowie lat 30., w reakcji na pogarszający się klimat polityczny w Niemczech. Powstał wówczas Kwintet fortepianowy, dwie Sonaty skrzypcowe, Koncert symfoniczny na fortepian i orkiestrę, a także trzy Symfonie (ostatniej z nich kompozytor nie zdołał ukończyć).
II Symfonia e-moll powstała w latach 1945–1946 podczas pobytu Furtwänglera w Szwajcarii, dokąd udał się prosto po koncercie w Wiedniu, obawiając się aresztowania przez gestapo. Nie jest to dzieło popularne. Istnieje kilka jego realizacji pod batutą autora; zarejestrował je też w 1954 roku (miesiąc po śmierci Furtwänglera) Eugen Jochum z Symphonieorchester des Bayerischen Rundfunks, a potem Daniel Barenboim, który pokierował Chicago Symphony Orchestra w rejestracji z 2001 roku. Teraz do tego niewielkiego grona dołączył estoński maestro Neeme Järvi – spec od zapomnianych kompozycji, artysta mający w dorobku ok. 500 albumów. W maju zeszłego roku poprowadził w Tallinie Drugą Furtwänglera podczas koncertu z Estonian National Symphony Orchestra (relacjonowałem dla Was to wydarzenie – link TUTAJ), a miesiąc później zarejestrował ją z tym samym zespołem i w tym samym mieście podczas sesji nagraniowych dla firmy Chandos.
II Symfonia Furtwänglera jest utworem czteroczęściowym. Otwiera ją rozbudowane ogniwo pierwsze, utrzymane w formie allegra sonatowego. Po nim następuje Andante semplice w C-dur, które przechodzi attacca w część szybką (formalnie jest to scherzo z triem, ale kompozytor nie zatytułował tego ogniwa w ten sposób) w a-moll. Całość wieńczy nieco epizodyczny finał, równie rozbudowany jak ogniwo pierwsze.
W języku niemieckim funkcjonuje termin Kapellmeistermusik – oznacza on pozbawioną większej wartości i natchnienia muzykę pisaną przez dyrygentów. Druga Furtwänglera jest idealnym przykładem tego typu utworu. To dzieło rozwlekłe, monotonne, a przy tym pozbawione treści i wyraźnej linii dramaturgicznej. Jest przy tym epigońskie. Dyrygent prowadził przecież utwory Bartóka, Mahlera, Hindemitha, Schönberga czy Richarda Straussa, ale nie wywarły one absolutnie żadnego wpływu na jego własną muzykę. Furtwängler był w stanie na zawołanie małpować styl Brahmsa, Brucknera bądź Czajkowskiego, ale cóż poradzić – czuć na kilometr, że to podróbka, a nie oryginał. Ta symfonia mogłaby równie dobrze zostać napisana w latach 80. lub 90. XIX wieku – i wtedy byłaby utworem na czasie. Razi brak jakiegokolwiek samokrytycyzmu kompozytora, który, nie mając nic wartościowego do powiedzenia, marnuje czas słuchacza nadętym gadulstwem. A pomyśleć, że Sibelius, który przecież umiał się streszczać, spalił swoją Ósmą, podczas gdy Furtwängler był ze swojego dzieła dumny! Ot, dwa skrajne podejścia. Są utwory, które zyskują przy bliższym poznaniu, których za każdym razem słucha się z poczuciem, że coś się z odbioru wynosi. Tutaj jest inaczej – za każdym razem miałem wrażenie, że oto ktoś zaczyna jakiś temat, ale natychmiast porywa go dygresja za dygresją, a całość rozlewa się tak szeroko, że wyłapanie wątków staje się coraz trudniejsze. Każdy z nas przynajmniej raz spotkał zapewne na swojej drodze nieposkromionego gadułę-nudziarza, którego nie da się słuchać, bo myśli odrywają się od rozmowy z nim i szybują w stronę przysłowiowych niebieskich migdałów. Trud partycypowania w takiej konwersacji jest duży, a nagroda znikoma. Dokładnie tak samo jest z Drugą Furtwänglera.
O ile więc wobec samej symfonii pozostanę krytyczny, o tyle jej wykonanie jest bardzo dobre. Porównajmy tempa z nagrania Järviego z tymi z innych rejestracji:
Furtwängler/Berlińczycy, 1951: I – 23:40, II – 12:25, III – 15:56, IV – 28:40 [80:41]
Jochum/Bawarczycy, 1954: I – 26:12, II – 13:15, III – 16:28, IV – 26:58 [82:53]
Barenboim, CSO, 2001: I – 23:07, II – 12:58, III – 15:47, IV – 30:15 [82:07]
Järvi, ERSO, 2024: I – 23:48, II – 10:52, III – 15:43, IV – 23:13 [73:45]
Jak widać – estoński dyrygent ma w każdym z ogniw najszybsze tempa. To bardzo dobra decyzja, która sprawia, że odbiór tego utworu jest względnie bezbolesny. Brzmienie tallińskiej orkiestry jest miękkie i plastyczne, a kulminacje są budowane plastycznie. Wszystkie te zabiegi oceniam zdecydowanie na plus, a czy wkładanie takiego wysiłku w wykonanie utworu tej rangi było warte zachodu – to już pozostawiam każdemu z osobna do rozsądzenia. Moja odpowiedź jest negatywna – przy całej mojej sympatii dla Neeme Järviego i jego wysiłków mających na celu przybliżenie dzieł zapomnianych kompozytorów. Niektórzy z nich nie bez powodu zostali zapomniani. Muszę natomiast przyznać, że podoba mi się to, że dyrygent nie poszedł na łatwiznę i sięgnął po repertuar trudny i niszowy. To bardzo się chwali.
Wilhelm Furtwängler
II Symfonia e-moll
Estonian National Symphony Orchestra
Neeme Järvi – dyrygent
Chandos
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl