Liszt i jego Symfonia dantejska – część pierwsza

Wszystkie utwory, o jakich pisałem do tej pory – Morze Debussy’ego, IX Symfonia Dvořáka, Tapiola Sibeliusa, Fantastyczna Berlioza i Szeherezada Rimskiego–Korsakowa – to niekwestionowane arcydzieła. Praktycznie wszystkie, oprócz Tapioli, są grane i nagrywane regularnie. Postanowiłem więc tym razem obrać nieco inny kurs i kolejny cykl poświęcić utworowi, który jest wykonywany rzadko. Zdarzają się co prawda takie arcydzieła, które gra się rzadko ze względu na trudności wykonawcze – jak choćby VIII Symfonia Mahlera czy Gurrelieder Schönberga. Rzecz w tym, że utwór, o którym chcę napisać raczej arcydziełem nie jest. Utwory orkiestrowe Franza Liszta to w porównaniu z utworami Berlioza, Brahmsa czy Czajkowskiego, brzydkie kaczątka repertuaru orkiestrowego. Jego poematy symfoniczne  (paradoksalnie z wyjątkiem najsłabszego i najbardziej kiczowatego) gra się bardzo rzadko. Względnie często usłyszeć można Symfonię faustowską, chociaż i ją traktuje się z przymrużeniem oka. Ale już Symfonia dantejska to prawdziwe brzydkie kaczątko brzydkich kaczątek, swoiste kuriozum w całym XIX-wiecznym repertuarze symfonicznym. Utwór tak nietypowy i oryginalny, że nie wiadomo, jak go zaklasyfikować – arcydzieło to czy kicz w czystej postaci?

Często usłyszeć można, że Symfonia dantejska jest „słaba”. Zawsze byłem zdania, że stwierdzenie, że coś jest słabe bez wskazania konkretnych argumentów samo w sobie jest słabe. Jakie są więc największe wady i zalety tego utworu? Dantejska składa się z dwóch części, opisujących wędrówkę Dantego i Wergiliusza:

  1. Inferno
  2. Purgatorio – Magnificat

Inferno jest czysto instrumentalne, w wieńczącym Purgatorio i wykonywanym attacca Magnificat pojawia się chór żeński.

Dantejska to w pewnym sensie utwór typowy dla swoich czasów. Idea korespondencji sztuk była w XIX wieku bardzo żywa, a doprawdy trudno o lepszą syntezę literatury i muzyki niż to dzieło. Pod otwierające Dantejską dźwięki blachy Liszt podłożył włoską wersję tekstu znajdującego się u Dantego nad wejściem do Piekieł (cytaty w podaję w przekładzie Edwarda Porębowicza, całość dostępna tutaj):

Przeze mnie droga w miasto utrapienia,
Przeze mnie droga w wiekuiste męki,
Przeze mnie droga w naród zatracenia.
Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją!

Jednej sylabie tego instrumentalnego recytatywu odpowiada jedna nuta:

Takich powiązań i pozamuzycznych komentarzy jest tu więcej. W środkowej części utworu, opartym na Pieśni V i historii Franceski da Rimini, Liszt dopisał pod solówką rożka angielskiego:

Nie ma dotkliwszej boleści
Niźli dni szczęścia wspominać w niedoli.

Pod nutami wieńczącego ten sentymentalny epizod groteskowego tańca można znaleźć taką oto instrukcję Liszta dla wykonawców:

Cały ten pasaż ma być bluźnierczym i szyderczym śmiechem, ostro akcentowanym przez dwa klarnety i altówki.

Następna część potraktowana jest bardziej metaforycznie. Brak tu już dosłownych odniesień do dzieła Dantego, chociaż w budowie można odnaleźć pewne analogie – więcej na ten temat poczytać można tutaj.

Czy te związki pomiędzy muzyką a literaturą świadczą o tym, że Symfonia Dantejska jest dobrym lub słabym utworem? Moim zdaniem obecnie to miły, wyszukany dodatek dla bardziej zainteresowanych słuchaczy, których zaciekawić może w jak bliskich związkach literatura i muzyka pozostawały w XIX wieku. Dla pozostałych 95% słuchaczy komentarze Liszta prawdopodobnie nie zrobią większej różnicy, chyba że nauczą się czytać nuty i zapoznają się z partyturą. Wydaje mi się zresztą, że ta muzyka jest wystarczająco wymowna sama w sobie, ale o tym za chwilę.

Komponowanie Dantejskiej zajęło Lisztowi kilkanaście lat. Po drodze napisał jeszcze Sonatę Dantejską – równie barwny i oryginalny utwór. Męczył się zdrowo nad koncepcją symfonii. Chciał, aby wykonaniom towarzyszyła projekcja obrazów (nic z tego nie wyszło), chciał również, aby utwór składał się z trzech części (ostatnia miała nosić tytuł Paradiso, ale Wagner odwiódł Liszta od tego pomysłu), nie wiedział też, czy zakończyć ją powolnym, wygasającym zakończeniem, czy grzmiącymi, patetycznymi fanfarami (jak chciała ówczesna partnerka kompozytora, Karolina Sayn-Wittgenstein). Ostatecznie zdecydował też, że chór ma śpiewać nie na scenie, ale za sceną, sugerując w ten sposób dystans w stosunku do tego, co sugeruje muzyka.

Wierzcie mi lub nie – te rozterki znajdują odbicie w budowie utworu. Przede wszystkim – forma jest niedopracowana. Po otwierającym Inferno, przykuwającym całą uwagę słuchacza i maksymalnie angażującym, Liszt zostawia słuchacza z powolnie płynącym, łagodnym Purgatorio, które nie jest w stanie zaabsorbować odbiorcy tak jak poprzednia część. Nawet chóralna apoteoza nie pomaga – pozostaje uczucie niedosytu, braku balansu, a przede wszystkim – przesytu wrażeń na początku i ich braku później. Co gorsza – w Dantejskiej mnóstwo powtórek, czasem dosłownych (donutowych?). To tak, jakbyście podczas czytania powieści, nagle odkryli że autor, zamiast posuwać akcję do przodu, powtarza cały akapit – słowo po słowie. Nie wiem jak Wam, ale mnie takie zabiegi wcale się nie podobają. Dodać do tego można powtarzane zwyczajowo opinie, że Liszt nie znał się na orkiestracji i że także w tym przypadku się nie popisał. W to akurat nie wierzcie.

Przypuszczam, że to co napisałem do tej pory nie brzmi zbyt obiecująco i być może nadal macie ochotę zapytać, po co w ogóle się takim utworem zajmować, skoro tyle ma wad, a o zaletach nie wspomniałem.

To nie znaczy, że ich nie ma… Hitchcock powiedział, że najpierw ma być wybuch wulkanu, a potem napięcie ma rosnąć. Co prawda napięcie nie rośnie, ale wulkan, jaki Liszt serwuje słuchaczom w postaci części pierwszej jest iście piorunujący. To zasługa wielu czynników – brawurowej orkiestracji z udziałem sekcji blachy w niskich rejestrach, ostrych akcentów, gwałtownych zmian dynamiki i ostrych dysonansów, którymi Liszt raczy słuchaczy w ilościach hurtowych. Nawet teraz, po ponad 150 latach od napisania, InfernoDantejskiej potrafi zabrzmieć radykalnie i nieźle trzepnąć po uszach.

Również PurgatorioMagnificat przykuwają uwagę, ale na inny sposób. Wiele bowiem w tych częściach lirycznego piękna i autentycznej głębi, którą Liszt nie zawsze osiągał.

A jeśli nadal macie wątpliwości i nie wierzycie, że Dantejska to kawał dobrej muzyki – posłuchajcie innej Symfonii Dantejskiej, tej autorstwa Giovanniego Paciniego, napisanej kilka lat po utworze Liszta:


r-8333524-1461791487-8754-jpeg

 

 

Gdybym miał kogoś przekonać, że Dantejska to słaby utwór – poleciłbym mu posłuchać wykonania pod batutą Georgesa Sébastiana (a w zasadzie, ponieważ urodził się Węgrem, György Sebestyéna). To jedno z pierwszych, jeśli nie pierwsze, nagrań tej symfonii. Jest żałośnie wręcz słabe. Niewiele rzeczy jest tu zrobionych dobrze. Inferno ciągnie się i ślimaczy, a dyrygent nie robi nic, żeby choć trochę podnieść poziom napięcia. Lisztowskie piekło brzmi ociężale a wszystkie oznaczenia tempa i ekspresji są całkowicie zignorowane. Kompozytor pisze w partyturze Presto molto (bardzo szybko), a Sébastian interpretuje to tak:

 

Ale są tu też plusy – bardzo ekspresyjnie brzmi solówki rożka angielskiego:

 

To co wyprawiają później klarnety i fagoty również brzmi upiornie i sarkastycznie, co świetnie pasuje do charakteru muzyki:

 

Co z tego jednak, skoro cała reszta tej części jest tak wyzuta z energii i zagrana tak bez przekonania, że wręcz nie daje się słuchać? Szczególnie źle wypada sekcja blachy. dęciaki grają albo tak, że ich nie słychać, albo tak głośno, że zagłuszają wszystkie inne sekcje.

Purgatorio też mnie nie porwało. Również tu dyrygent postawił na bardzo powolne tempo i podobny brak zróżnicowania jak w części poprzedniej. Nie czuć w tej interpretacji żadnego budowania napięcia, żadnego poczucia wędrówki. Owszem, zdarzają się zagrane ekspresyjnie fragmenty, ale to wyjątki:

 

Kiedy docieramy do Magnificat, okazuje się, że nie było na co czekać. Chór (którego nazwę producenci albumu litościwie pominęli) jest zdecydowanie zbyt głośny, śpiewa zaś rozwibrowanym i brzydkim dźwiękiem. Jeśli to chór aniołów, to chyba upadłych. Jeśli nie wierzycie, posłuchajcie sami:

 

Generalnie – nie polecam. Chyba, że koniecznie chcesz się do utworu Liszta zniechęcić. Nagranie nigdy nie trafiło na CD. Jakoś mnie to nie dziwi.

Georges Sébastian, Orchestre Colonne, 1956, I – 22:55, II – 21:31, III – 7:21 [52:17]

 

51dcsuez-lMoże ktoś pomyśleć, że może w takim razie trzeba sięgnąć po nagranie orkiestry lepszej niż Orchestre Colonne i po dyrygenta bardziej znanego niż Sébastian. Może takiego kogoś skusić nagranie Daniela Barenboima z Berliner Philharmoniker. Taki ktoś weźmie taką rejestrację i być może uda mu się, nie zasypiając, dotrwać do końca. Największa zaleta tego nagrania to jednocześnie jego największy minus. Ta Dantejska jest przepiękna, ładna i wygładzona ponad wszelkie pojęcie. Jednak ma to sens przede wszystkim w ostatniej części, która rzeczywiście jest zjawiskowa, dwóm poprzednim jednak zwyczajnie szkodzi. Barenboim popełnił tutaj ten sam „błąd” (a może to po prostu cecha jego temperamentu?), co w nagraniu Fantastycznej, o którym już pisałem. Wszystko jest tutaj takie „nie za bardzo”. Niby to jest Inferno, niby tutaj te wszystkie diabelskie pomruki słychać, ale to jest nadal bardzo middle of the road. Takie nie za brzydkie, nie za szybkie, takie umiarkowane. O ile część pierwsza sama w sobie jest ciekawa i ten brak kontrastów jest do przeżycia, o tyle to samo podejście zabija Purgatorio. Ta część jest w tym wykonaniu emocjonalnie płaska i obojętna. Nie chcę pozostać gołosłownym. Posłuchajcie krótkiego fragmentu z tematem zejścia do piekieł, brzmi ciężko i masywnie:

 

Świetnie za to iskrzą się smyczki pod sam koniec tej części. Ciekawy efekt, dobrze wydobyty przez Barenboima, wolne tempo też tu pasuje:

 

A to już fragment Czyśćca, nudny, płaski i nieciekawy:

 

Zjawiskowo brzmi chór, oddalony, nadający tym samym odpowiednią perspektywę i przestrzeń:

 

Posłuchajcie cudownie pięknej solówki sopranu i ociężałego tutti orkiestry zaraz po nim:

 

Szkopuł w tym, że finałowa część to nie wszystko. Liszt założył, że wiedzie do niej pewna droga, a w tej wersji brakowało mi poczucia, że coś się w ogóle dzieje i że muzyka dokądś podąża. Na okładce znalazłem informację, że to nagranie koncertowe, jednakże publiczności w ogóle nie słychać. Prawdopodobnie zasnęła albo wyszła.

Daniel Barenboim, Berliner Philharmoniker, Damenchor des Rundfunkchors Berlin, I – 21:34, II – 20:55, III – 7:33 [50:54], Warner

 

Start, jak widzicie, niezbyt obiecujący. Jak prezentują się inne nagrania tego utworu? O tym niebawem 😉

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.