Martha po raz kolejny! Tym razem (a więc na niedzielnym porannym koncercie) z Trzecim Prokofiewa, Wiener Philharmoniker i Tuganem Sokhievem. To jeden z jej utworów popisowych, który zarejestrowała jeszcze w latach 60. z Claudiem Abbadem i Berliner Philharmoniker. Nagranie bardzo słusznie przeszło do klasyki, a Argerich utrwaliła to dzieło jeszcze później z Charlesem Dutoitem i orkiestrą z Montrealu. Nic dziwnego, że każde wykonanie przez nią Trzeciego budzi ogromne zainteresowanie i skutecznie wypełnia salę. Ja jednak nie mogłem pozbyć się pewnego napięcia… Czy aby oczekiwania nie będą wywindowane zbyt wysoko? Czy licząca 84 lata nestorka pianistów może zagrać to wirtuozowskie, pełne blasku dzieło z takim pazurem i energią jak sześć dekad temu?
Okazało się, że jednak nie do końca. Argerich nadal gra ten koncert z charyzmą i werwą, ale paradoksalnie najwięcej kontrowersji wywołały w jej interpretacji odcinki utrzymane w wolnym tempie. Zagrane były bowiem bardzo powoli, przez co napięcie momentami nieco siadało, a muzyka wtedy zupełnie zamierała. Było to o tyle dziwne, że fragmenty szybkie artystka wykonywała ostro, z rewelacyjną artykulacją, żywiołowo, znakomicie oddając nieco kpiarski charakter tego dzieła. Tutaj była żyleta! Także orkiestra zaprezentowała się świetnie, a akompaniament był barwny i pełen charakteru. Gdybym miał się bawić w szacunki, powiedziałbym, że Argerich gra teraz na 85% możliwości w stosunku do swojego nagrania z Dutoitem i na 75% w stosunku do wersji z Abbadem. To i tak świetny wynik, a za taką formę, kondycję i barwność gry wielu młodszych pianistów dałoby się przecież pokroić.
Nic dziwnego, że jej wykonanie spotkało się z huraganową owacją, a pianistka odwdzięczyła się wykonaniem Sonaty d-moll K. 141 Domenica Scarlattiego. Ma ten utwór w repertuarze od bardzo dawna i chętnie gra go na bis, nic więc dziwnego, że wykonanie było wspaniałe. Martha nadal gra świetnie, a jej interpretacje warte są grzechu (i trudów podróży!). Jej koncerty to nadal arcywartościowe wydarzenia muzyczne.
Drugą część koncertu wypełniła Pietruszka Igora Strawińskiego. Biorąc jednak pod uwagę, jak zajmująca była pierwsza część wieczoru, druga okazała się nie być już aż tak bardzo ciekawa. Był to raczej wypełniacz. Owszem, zagrany bardzo sprawnie, staranny pod względem brzmienia, ale jednak wypełniacz. Wiedeńczycy są na żywo prawie perfekcyjni (prawie – bo parę nieczystości w waltorniach im się trafiło) i ich gry i tak słuchało się z wielką przyjemnością, co tyczyło się w zasadzie każdej solówki i każdej sekcji. Co do Tugana Sokhieva, którego słyszałem po raz pierwszy, nie mogę powiedzieć, aby zrobił na mnie bardzo korzystne wrażenie. Wykonywał szerokie, okrągłe i efektownie wyglądające ruchy. Wiedeńczycy co prawda odnajdywali się w ich sensie, ale wątpię, aby tak samo dobrze podołała temu zadaniu orkiestra mniej doświadczona w pracy z nim. Można więc powiedzieć, że on przedstawił swoją choreografię, a orkiestra zrobiła swoje najlepiej, jak potrafiła. Powstała z tego bardzo dobra Pietruszka, której nie brakowało charakteru, ale rozmachu już tak.
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl