Angielski dyrygent Paul McCreesh przyzwyczaił już słuchaczy, że jego repertuar wykracza daleko poza barok. A to właśnie jako spec i obrazoburca (głównie ze względu na swoje upodobanie do praktyki one voice per part) od muzyki napisanej w tej epoce rozpoczynał swoją karierę kilka dekad temu. Jednak od ładnych kilku lat prezentuje też takie dzieła jak Requiem Berlioza, Sen Geroncjusza czy symfonie Elgara lub Vaughana Williamsa, czy też Planety Holsta. Tym razem przyszła kolej na zadedykowane pamięci pisarza Alessanda Manzoniego Messa da Requiem Giuseppe Verdiego, które angielski dyrygent i niegdysiejszy dyrektor artystyczny Wratislavii Cantans poprowadził w piątek i sobotę (wysłuchałem drugiego z tych koncertów) w Filharmonii Krakowskiej. Wykonali to dzieło Chór i Orkiestra Filharmonii Krakowskiej, a partie solowe zaśpiewali Claire Rutter (sopran), Polly Leech (mezzosopran), Attilio Glaser (tenor) i William Thomas (bas).
Muszę się szczerze przyznać, że do tej pory żaden z dyrygentów, których słyszałem w tym dziele (Wit, Penderecki, Gardiner, Muti) nie zdołali w pełni przekonać mnie do Requiem Verdiego (choć Muti był najbliżej). Dla mnie narracja rozwija się tam pięknie aż do Tuba mirum włącznie, potem napięcie opada, a chociaż okazjonalnie trafiają się też później zajmujące fragmenty, to jednak całość grzęźnie i dłuży się. Niestety nie zmienił tego osądu także McCreesh, choć prowadził zespoły zgromadzone na estradzie czytelnie i z elegancją. Brytyjczyk postawił na wyraziste kontrasty, kiedy więc miało być wolno i medytacyjnie, to rzeczywiście było, za to w ogniwach szybkich (Dies irae, Tuba mirum, Sanctus) dyrygent potrafił wykonawców rzeczywiście pogonić, i to z dobrym efektem. Problemem stawały się odcinki powolne, w których napięcie niemal całkowicie opadało, a muzyka stawała się nudna i rozwlekła. To tak jakby ktoś wstawił makaron na spaghetti i zapomniał na czas zdjąć go z ognia. W orkiestrze zdarzały się drobne nierówności tu i ówdzie, chór wypadł dość dobrze, ale w odcinkach tutti całość brzmiała bezbarwnie, sucho i matowo. Niemiłosiernie fałszowały trąbki grające z balkonów. Słyszałem to wyjątkowo dobrze, a to dlatego że siedziałem w ostatnim rzędzie na balkonie i dwóch trębaczy stało bezpośrednio za mną, dmąc mi praktycznie w ucho. Podziwiam (?) filozofię usadzania osób recenzujących koncerty w naszych instytucjach kultury. Wydawać by się mogło że osobom odpowiedzialnym za promocję powinno zależeć na tym, aby ktoś taki siedział w miejscu pozwalającym na dokładną ocenę jakości wykonania, ale co ja tam wiem o życiu…
Muszę za to zdecydowanie pochwalić bardzo ładne i kolorystycznie dopracowane solo fagotu, a także grę perkusistów w Dies irae i we wszystkich powrotach głównego materiału tego ogniwa. Jeśli chodzi o solistów to budzili mieszane odczucia. Najlepiej wypadła mezzosopranistka i tenor, którzy mieli nośne głosy, a swoje partie wykonywali z uwagą i zaangażowaniem. Sopranistki albo nie słyszałem, bo śpiewała za cicho (ewentualnie przykrywała ją orkiestra), albo irytowała piskliwością głosu. Bas wydawał się całkowicie nie rozumieć o czym śpiewa i w zasadzie nie niuansował tekstu, co dało opłakane rezultaty w Mors stupebit et natura, które wykonał z takim przejęciem, z jakim czytało się ongiś książki telefoniczne.
Nie mogę więc niestety ocenić tego koncertu zbyt wysoko. Częściowo było to spowodowane moim niedostrojeniem się do samej muzyki, częściowo zaś defektami samego wykonania. Jednak samo w sobie Requiem było na tyle zajmujące dla publiczności, że urządziła ona wykonawcom długą owację na stojąco.
foto. Piotr Markowski Photography
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl