Mitsuko Uchida przygotowała z okazji swego recitalu solowego w Wiener Konzerthaus program, w którym połączyła dobrze znane i lubiane kompozycje napisane na styku klasycyzmu i romantyzmu z dziełami XX-wiecznymi, znacznie bardziej awangardowymi. Do pierwszej kategorii zaliczały się dwie sonaty. Pierwszą z nich była krótka, dwuczęściowa Sonata e-moll op. 90 Ludwiga van Beethovena, napisana w 1814 roku, a więc reprezentująca końcową fazę środkowego etapu twórczości kompozytora, drugą zaś Sonata B-dur D 960 Franza Schuberta, o której pisałem w grudniu w kontekście wykonania Paula Lewisa (link TUTAJ) i całkiem niedawno po jej wykonaniu przez Rudolfa Buchbindera w Musikverein (link TUTAJ). Muzyczną współczesność reprezentowały wykonane po sonacie Beethovena Drei Klavierstücke op. 11 Arnolda Schönberga z 1909 roku, gdzie autor śmiałym gestem porzucił w końcu tonalność, która do końca mu obrzydła, oraz zagrane jako preludium do dzieła Schuberta Márta’s Ligature z 2020 roku, krótkie dzieło György Kurtága.
Jednym z najbardziej uderzających elementów stylu Uchidy jest prostota. Sprawiła ona że pianistka była w stanie jednocześnie trafnie zaakcentować kontrasty dynamiczne w sonacie Beethovena, jak i podkreślić śpiewność tej muzyki i nadać narracji ujmującego poczucia ciągłości. Maestria japońskiej pianistki sprawiła, że to samo można było powiedzieć o jej interpretacji miniatur Schönberga, choć oczywiście ich styl jest dużo bardziej hermetyczny i ezoteryczny niż kompozycja autora Księżycowej. Są one odbiciem dramatycznych wydarzeń z życia kompozytora. Jego żona Mathilde odeszła bowiem do młodego malarza Richarda Gerstla (którego zresztą kompozytor znał i który wykonał jego portret), a kiedy jednak zdecydowała się wrócić, zrozpaczony plastyk zniszczył wiele ze swoich płócien, a następnie powiesił się w swojej pracowni. Nic dziwnego że pod wpływem tego typu wydarzeń powstała muzyka złowroga, pełna napięcia i, co tu dużo mówić, trudna w odbiorze, choć wykonana znakomicie.
Nie mogę powiedzieć aby trwający 3 minuty drobiazg Kurtága zrobił większe wrażenie – albo nie jest to jednak moja muzyka, albo nie byłem w stanie dostroić się do niej tego wieczoru. Dość powiedzieć że odebrałem ją jako miałką i nijaką. Co innego Schubert! Sonata B-dur Uchidy była kompletnie odmienna od tych Lewisa i Buchbindera (zwłaszcza tego ostatniego…). Była o wiele bardziej zniuansowana pod względem temp, dynamiki i barw, pełna ciepła i subtelnych niuansów. Pianistka dawała muzyce dużo oddechu, nigdzie się nie spieszyła, a w momentach lirycznych pozwalała muzyce na chwilę zamierać, wahać się. Tak było zwłaszcza w finale, w którym pod koniec powroty głównego tematu grała coraz ciszej i wolniej, z celowym zawahaniem i niepewnością. Pozbawionym ostentacji majstersztykiem dramaturgii był też początek sonaty, grany powoli, śpiewnie i z wielkim wyczuciem. Tryl w basie był zagrany delikatnie, jakby z oddali, ale nie był przez to wcale mniej złowrogi. Cześć wolna – wyśpiewana przepięknie. Całość była więc bardzo wzruszająca i pełna głębi, ale nie było to wykonanie perfekcyjne technicznie. Pianistce w spiętrzeniach narracji zdarzały się dość często nietrafione dźwięki, ale… czy obniżyły one jakość wykonania? Niekoniecznie – wykonanie pozwalało przeżyć esencję emocjonalną sonaty, a to przecież najważniejsze. W kontekście nietrafionych dźwięków Uchidy warto przypomnieć słowa, które Thomas Beecham skierował do nowego, młodego i zestresowanego muzyka w jednej ze swoich orkiestr: „mój chłopcze, nie interesuje mnie jakie dźwięki grasz, byleby brzmiały właściwie”.
foto. Justin Pumfrey/Decca
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl