Sydney Symphony Orchestra wystąpiła w czwartkowy wieczór w Warszawie po raz pierwszy. To względnie nowy zespół, utworzony w 1932 roku, tradycji więc nie posiada wielkich. Jego obecnym szefem jest liczący sobie 60 wiosen David Robertson, który kieruje orkiestrą od 2014 roku. Koncert rozpoczął się od miłego gestu w stronę gospodarzy, SSO rozpoczęła bowiem występ młodzieńczą Uwerturą Es-dur Ignacego Jana Paderewskiego z 1884 roku. To utwór wydobyty w zasadzie z niebytu, wydany dopiero niewiele ponad dwadzieścia lat temu. Dzieło miłe w odbiorze, utrzymane w stylistyce romantycznej, melodyjne i niezobowiązujące, sprawnie wykonane przez orkiestrę. Smyczki bardzo dobre, tak samo drewno, blacha zadowalająca.
Solistą w Koncercie Albana Berga był francuski skrzypek Renaud Capuçon. Pisząc o jego nagraniu koncertów Bartóka (dla przypomnienia – link TUTAJ) zwróciłem uwagę, że jest to gra raczej chłodna i intelektualna. Podobnie było tutaj. Zarówno solista jak i dyrygent skupili się przede wszystkim na strukturze dzieła i to z niej wydobyli potem niezbędne w tej muzyce emocje. Robertson świetnie akcentował i wydobywał powroty karynckiej melodii ludowej, którą Berg wplótł w pierwszą część swojego dzieła. Capuçon nie przesadzał z ekspresją i wibracją, grał w sposób umiarkowany, nie nadużywał smyczka, ale było to jednocześnie trafne i adekwatne do ekspresji dzieła. Świetnie, barwnie i dynamicznie brzmiała orkiestra. Na bis zabrzmiała wykonana elegancko i z umiarem Mélodie Glucka.
Po przerwie otrzymaliśmy V Symfonię cis-moll Gustava Mahlera. Był to chyba powód dla którego koncert był trochę rozczarowujący. Uwertura Paderewskiego trwała 10 minut, Koncert Berga 30 minut, a Piąta – 75 minut. Cały koncert rozpoczął się o 19:30, a zakończył kilkanaście minut po 22. Był zwyczajnie za długi, a orkiestra, będąca sprawnym, ale przecież nie pierwszoligowym zespołem, zaczęła tracić koncentrację. Robertson robił co mógł, aby tę długą opowieść uczynić możliwie najbardziej spójną. Bywały momenty kiedy mu się to udawało. Ładnie i szybko płynęło Adagietto, poszczególne części również miały swoje dobre momenty, rzecz jednak w tym, że za często narracja stawała się sztywna i mało potoczysta, co dawało się odczuć zwłaszcza w kulminacjach. Brzmiały one momentami wręcz kwadratowo. Również balans pomiędzy grupami instrumentów był momentami dziwny. Nie było tam momentów prawdziwie cichych. Nawet te najcichsze fragmenty brzmiały dziwnie głośno. Czy jest to kwestia przyzwyczajeń zespołu, czy też braku wyczucia akustyki sali Filharmonii Narodowej – trudno mi orzec. Dość powiedzieć, że tak potraktowany Mahler prędko stał się dość monotonny, a moje myśli zaczęły dość szybko dryfować w stronę różnokolorowych migdałów. Ostatnia kulminacja była jednak głośna, publiczność więc nie podzieliła mojego sceptycyzmu i zgotowała wykonawcom gorącą owację na stojąco. Ci odpowiedzieli brawurowym wykonaniem Uwertury do Kandyda Bernsteina. Byli wyluzowani, a zagrali to dzieło z pazurem i wielką energią, co było o tyle zadziwiające, że w Piątej Mahlera miało się wrażenie, że gonią już ostatkiem sił.
Orkiestra dość dobra, sprawna, ale program zaproponowany warszawskiej publiczności za bardzo jednak kojarzył się z kondycyjnym porywaniem się z batutą na słońce, stąd też niedosyt wrażeń.
fot. DG Art Projects/Filharmonia Narodowa
Post Views: 1 315