Jeśli mnie pamięć nie myli Chicago Symphony Orchestra po raz ostatni wystąpiła w Polsce w 2014 roku, kiedy zagrali w Filharmonii Narodowej pod batutą Riccarda Mutiego. Akurat ten ich koncert przegapiłem, ale miałem okazję trzy razy słyszeć ich potem w Wiedniu, także z tym samym dyrygentem. Wrażenie za każdym razem robili kolosalne. Nie bez powodu zespół ten zaliczany jest (razem z Boston Symphony Orchestra, Cleveland Orchestra, New York Philharmonic Orchestra i Philadelphia Orchestra) do amerykańskiej wielkiej piątki najlepszych orkiestr. Mieli za szefów wielu znakomitych dyrygentów – Artura Rodzińskiego (którego zarząd paskudnie wyrolował), Rafaela Kubelika, Fritza Reinera, Jeana Martinona, Georga Soltiego, Daniela Barenboima i wspomnianego już Mutiego. Obecnie zespół przechodzi okres interregnum – kontrakt Mutiego wygasał pod koniec sezonu 2022/2023, a Klaus Mäkelä obejmie rządy dopiero w 2027 roku. Do poprowadzenia koncertów w ramach trasy po Europie (oprócz Wrocławia CSO wystąpiła także w Amsterdamie, Dreźnie, Hamburgu i Pradze) zaproszono holenderskiego skrzypka i dyrygenta Jaapa van Zwedena, w latach 2018-2024 szefa New York Philharmonic Orchestra. Z tego co o nim czytałem to furory tam nie zrobił, wręcz odwrotnie, a i jego nagrania nie zbierają raczej najlepszych recenzji. Był to więc wybór dość kontrowersyjny, tym bardziej że, w programie nie znalazły się bynajmniej żadne samograje, a dwie symfonie Mahlera – Szósta i Siódma. Nie są to utwory, które grają się same. Potrzebują dobrze przemyślanej i konsekwentnie przeprowadzonej interpretacji.
Na pierwszy ogień poszła Szósta, która zabrzmiała w czwartek. Zweden zaplusował doborem ogniw środkowych – najpierw wykonał Scherzo, a potem Andante. Kolejność ta jest moim zdaniem o niebo lepsza niż odwrotna, ale i tamta ma swoich zwolenników. Van Zweden nie przywrócił też trzeciego uderzenia młota (czyli uderzenia losu, o którym pisał Mahler w listach) w finale – to standardowe rozwiązanie – a szkoda, bo brakuje wtedy przysłowiowej kropki nad i. Jeśli chodzi o stronę interpretacyjną to wykonanie Zwedena odebrałem jako bardzo rzeczowe i w gruncie rzeczy neutralne emocjonalnie, może nawet powierzchowne. Nie czułem się porwany ani przejęty jak wtedy, kiedy słuchałem w tym dziele Semkowa, Shemeta, Vladimira Jurowskiego, Bychkova czy nawet Rattle’a. Nie było tam jakichś szaleństw czy idiosynkrazji w zakresie temp, dynamiki czy balansu pomiędzy grupami instrumentalnymi, ale jakość gry była tak wysoka, że kwestie te schodziły na dalszy plan, ba – były wręcz nieważne. Już od pierwszych soczystych, głębokich dźwięków kontrabasów wiadomo było, że będzie znakomicie. Imponowała przejrzystość muzycznej konstrukcji – słychać tu było bardzo wiele nieoczywistych detali w partii blachy, perkusji czy harf. Rewelacyjna tuba, przepiękne trąbki, nie zawiodło także drzewo czy smyczki. Wydaje mi się, że ów brak poruszenia brał się w pewnym sensie z poczucia wygody. Oni grali absolutnie wspaniale, ale nie zbliżyli się do granicy swoich możliwości. Grali względnie bezpiecznie, bez szaleństw. Nie było w tym grozy, przerażenia ani katharsis. Ot, Szósta Mahlera, któraś z kolei w ramach trasy koncertowej. Van Zweden w żadnym momencie nie przeszarżował – nic nie zagonił (jak Solti w swoim nagraniu z CSO), nic nie rozwlókł – wszystkie tempa były w punkt, choć czasem (zwłaszcza pod koniec Scherza i na początku finału) były sztywne i nazbyt metronomiczne. Do sukcesu wykonania przyczyniła się też sala – CSO brzmiało w niej zjawiskowo, a nawet najgłośniejsze tutti było jędrne i soczyste.
W niedzielę rano słyszałem w Lipsku Boston Symphony Orchestra, a teraz w czwartek Chicago Symphony Orchestra. Czy zatem można te dwie orkiestry porównać i stwierdzić jednoznacznie czy któraś z nich jest lepsza czy gorsza? Nie. Poziom obu jest tak wysoki, że tego typu dywagacje nie mają większego sensu. To ścisła światowa czołówka.
foto. Todd Rosenberg Photography
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl
