Jordi Savall to legenda w środowisku muzyki dawnej. Sam mam na półkach kilka jego albumów – owoc erudycji, troski i artyzmu. Od dłuższego też czasu artysta znacznie poszerza repertuar, włączając do niego utwory Mozarta, Schuberta czy Mendelssohna (o płycie z nagraniami dzieł tego ostatniego kompozytora pisałem TUTAJ). W orbicie zainteresowań artysty znajdują się też dzieła Beethovena. Jeszcze w ubiegłym stuleciu (bodajże w 1997 roku) zarejestrował Eroikę, potem dokończył cykl wydany nakładem Alia Vox, a i ja miałem swego czasu okazję wysłuchać we Wrocławiu jego wykonania Dziewiątej i Siódmej. Dziwny to był koncert, odbywający się w ponurym czasie pandemii. Pierwszą z tych symfonii wykonano zresztą bez finału (kilku chórzystów było zakażonych koronawirusem), w układzie Allegro–Adagio–Scherzo. Teraz Savall wykonuje wraz ze swoją orkiestrą Le Concert des Nations cały cykl Beethovenowski w Wiener Konzerthaus. W lutym artyści wykonali Trzecią, Piątą, Szóstą i Siódmą, pozostałe symfonie zabrzmią w czerwcu. Nie będę owijał w bawełnę – mam mieszane uczucia co do tego, czy Savalla powinien brać się za repertuar klasyczny. Jego dotychczasowe osiągnięcia na tym polu raczej nie budzą zachwytu. A patrząc na sprawę szerzej – nachodzi mnie nieraz refleksja czy aby ruch wykonawstwa zorientowanego historycznie nie zaczyna aby zjadać własnego ogona?… Powiewem świeżego powietrza były swego czasu odkrywcze i radykalne nagrania Harnoncourta, Gardinera czy Norringtona. Ale jak daleko można pójść w tym kierunku? Grać jeszcze szybciej? Jeszcze bardziej podkreślać ostre wejścia blachy czy rytmiczne uderzenia kotłów? Jeśli o tempa chodzi – sprawa nie jest wcale tak prosta jak mogłoby się wydawać i wcale nie jest tak, że kiedyś grano Beethovena wolno, a teraz gra się szybko. Stareńkie nagrania z lat 20., te Alberta Coatesa, Richarda Straussa czy Oskara Frieda, mogą mocno zaskoczyć radykalizmem w tym względzie, nie mówiąc już o rejestracjach Artura Toscaniniego czy Hermanna Scherchena z lat 50.
Targany takimi wątpliwościami udałem się w piątek do Konzerthausu, aby wysłuchać Trzeciej i Piątej. Zaraz na początku Eroiki w uszy rzuciło mi się kilka rzeczy. Balans pomiędzy grupami instrumentalnymi nie był udany. Na pierwszy plan wybijały się cały czas chrapliwie brzmiące waltornie. W sekcji drzewa poszczególne instrumenty grały z różną głośnością, co dawało osobliwe rezultaty w odcinkach, w których sekwencyjnie wymieniały się krótkimi motywami. Oboje były zdecydowanie najgłośniejsze, podczas gdy klarnety, flety i fagoty pozostawały wyraźnie w tle. Niezbyt liczne smyczki brzmiały cienko, były mało dźwięczne i stanowiły raczej rachityczną podporę całej muzycznej konstrukcji. Zdarzały się tu dziwne, niekontrolowane przebitki ze środkowych głosów, każące zadać sobie pytanie, czy Savall dopracował odpowiedni balans pomiędzy grupami instrumentów. Tempa, co nie dziwi, były konsekwentnie bardzo szybkie, na granicy zagonienia, metronomiczne i sztywne, co szczególnie dawało się we znaki w Marszu żałobnym, ale nie tylko. Także dynamika była wyrównana – było to w zasadzie permanentne mezzoforte, a okazjonalnie forte. Nie było tam więc żadnych zawahań ekspresji czy stopniowania napięcia. Często też zdarzały się drobne nierówności czy nieczystości. Owszem, takie rzeczy się zdarzają, zwłaszcza podczas wykonań na żywo, ale byłoby tych problemów zdecydowanie mniej, gdyby… zespół prowadził lepszy dyrygent. Przy całej mojej ogromnej sympatii do Savalla i szacunku do jego osiągnięć – tego o nim powiedzieć nie mogę.
Także o Piątej trudno byłoby powiedzieć, że była udana, choć trzeba przyznać, że była jednak nieco bardziej dopracowana jeśli chodzi o balans pomiędzy sekcjami. Także tutaj tempa były zabójczo szybkie, a całość brzmiała mechanicznie. Dobór temp sprawił , że dyrygent nie miał też za bardzo jak zarysować formy utworu. Początkowe tempo w ogniwie drugim, Andante con moto, było tak szybkie, że przejście do szybszego Piu moto było w ogóle niezauważalne, a kontrastu nie było tu w ogóle. W finale Savalla chyba najbardziej interesował kontrafagot, bo każdy jego dźwięk był karykaturalnie wręcz głośny.
***
Niedzielny koncert rozpoczął się od Pastoralnej. Szedłem na niego z dużą obawą, ale czekała mnie ogromna niespodzianka. Najwyraźniej Savall i jego zespół wyciągnęli wnioski z poprzednich wykonań i udało im poprawić bardzo wiele elementów. Przede wszystkim – balans pomiędzy grupami instrumentów był tym razem o wiele bardziej dopracowany. Drzewo brzmiało o niebo lepiej, a poszczególne instrumenty w tej sekcji grały już na równym poziomie dynamiki. Muzycy bawili się swoimi partiami, jak w drugim ogniwie, gdzie flet, obój i klarnet naśladują głosy słowika, przepiórki i kukułki. O wiele lepiej brzmiały też waltornie, doskonale wtopione w brzmienie, jakoś też bardziej ciepłe i ekspresyjne. To samo muszę powiedzieć o smyczkach – wypadły bardziej naturalnie, bardziej swobodnie. Kotły miały swoje pięć minut w brawurowo zrealizowanej burzy. Także tutaj tempa były szybkie, ale jednocześnie wydawały się bardziej trafne, bardziej naturalne, nie tak wymuszone. Savall i muzycy byli też w stanie bawić się muzyką, rozkołysać ją i potraktować ją z humorem. Być może Pastoralna leży Savallowi lepiej niż Trzecia i Piąta – to raz. Dwa – obstawiam, że artyści wyciągnęli wnioski z poprzedniego koncertu. Orkiestra brzmi przecież zupełnie inaczej przy pustej sali, a inaczej kiedy wypełnia ją publiczność. Ewidentnie więc zostało to wzięte pod uwagę. Nie zdarzało się tu też tyle nierówności i nieczystości co w piątek. Różnica była więc znaczna – i to na plus!
Była ona wyczuwalna także w bardzo wartkiej Siódmej, która jednak wydała mi się jednak mniej zniuansowana pod względem temp niż Pastoralna. Mogło to trochę przeszkadzać w drugim ogniwie (ale z drugiej strony – było to prawdziwe Allegretto, a nie żaden marsz żałobny jak to dawniej bywało!) i w Scherzo, w którym także trio było zabójczo szybkie. Ale z tego typu zabiegami trzeba się liczyć, kiedy idzie się na koncert zespołu zorientowanego historycznie. Oprócz tego jednak było to wykonanie udane, pełne żywej, pulsującej rytmiki, grane w zdecydowany i pełen entuzjazmu sposób. Świetnie wypadł zwłaszcza ostry, wyrazisty artykulacyjnie kwintet. Dzisiejsze wykonania były też zdecydowanie bardziej zniuansowane dynamicznie niż te piątkowe. Le Concert des Nations pokazała, że potrafi mieć też ładne, dźwięczne piano. Były to wykonania zdecydowanie bardziej starannie przygotowane, bardziej zniuansowane, a co za tym idzie – lepsze. I choć nie zmienię zdania o Savallu jako o dyrygencie, to nie dziwi mnie, że ze zmotywowanymi muzykami jest w stanie osiągnąć bardzo dobre rezultaty.
A na zakończenie informacja z pierwszej ręki – Savall wystąpi w przyszłym roku w Krakowie z recitalem solowym.
foto. Rubén García Fernández
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl