
Jeśli ktoś śledzi na bieżąco moje wpisy to wie, że Pierre Boulez nie jest moim ulubionym dyrygentem. Jednak słuchając po wielu latach przerwy jego Szóstej z Wiener Philharmoniker przeżyłem duże i pozytywne zaskoczenie. Ta interpretacja to nie jest ostatnie słowo w kwestii dramatyzmu, jaki można wydobyć z tego dzieła – to pewne, jednak pedanteria francuskiego dyrygenta dała tym razem bardzo dobre rezultaty. Nie jest to interpretacja romantyczna, nie ma tu też jednak tego, co w większości nagrań Bouleza doprowadza mnie do szału – wygładzania kantów i kontrastów. Powiedziałbym, że jest ona w punkt. Ani nie nazbyt ulizana, ani nie nazbyt histeryczna, świetnie zagrana i imponująco przy tym czytelna. Tempa są umiarkowane. Nie rozczarują się tu ci szukający w tym dziele ostrej, wyrazistej dobrze podkreślonej rytmiki w pierwszym ogniwie:
Bardzo podoba mi się sposób, w jaki Boulez prowadzi Scherzo. Zmiany temp pomiędzy poszczególnymi sekcjami są naturalne. Dyrygent nie wygładza tej części, podkreśla wyrazistą rytmikę, nie unikając przy tym brzmień brzydkich, nadających całości wyrazistego charakteru:
Brak czułostkowości i konkretne prowadzenie narracji pasują też do Andante, które płynie naturalnie i bez zmanierowania. Także tutaj imponuje czytelność odcinków, w których faktura jest gęsta. Posłuchajcie jak dyrygent umiejętnie podkreśla tremolanda smyczków:
Także finałem nikt nie powinien czuć się rozczarowany. Kulminacje są satysfakcjonujące, mięsiste, a przy tym transparentne:
Bardzo udane nagranie, które polecam z czystym sumieniem.
Pierre Boulez, Wiener Philharmoniker, 1995, I – 23:06, II – 12:19, III – 14:47, IV – 29:10 [79:22], Deutsche Grammophon

Giuseppe Sinopoli znany był z kreacji osobistych, a nierzadko wręcz rażąco ekscentrycznych. Nie inaczej jest z jego Szóstą, zarejestrowaną z Philharmonia Orchestra, która jest jedną z najwolniejszych w dziejach fonografii. Orkiestra nie miała już w latach 80. tego przejrzystego, charakternego brzmienia wypracowanego w latach 50. i 60. przez Klemperera (z którego korzystał tak umiejętnie także Barbirolli). Tutaj jest ono gładsze, co nie razi tak bardzo w przypadku tematu pierwszego. Jest on tutaj dobrze zbalansowany – ciężki, masywny, przytłaczający. Problemem jest temat Almy, który staje się u Sinopoliego rażąco melodramatyczny. Mnóstwo tu emfatycznych zwolnień, zawahań akcji, które odbierają wykonaniu tej myśli niezbędnego impetu:
Te same zabiegi powodują jednak, że przetworzenie jest przejmujące, fatalistyczne, a kontrasty agogiczne są sugestywne i pasują do charakteru muzyki. Przejmująco wypada epizod pastoralny – Sinopoli zwalnia w nim jeszcze bardziej, a eteryczne piano orkiestry sprawia wrażenie, jakbyśmy nagle słyszeli muzykę przynależącą do zupełnie innego świata. Efekt jest uderzający. Tym bardziej dramatyczny staje się powrót ostrego, uporczywego marsza, w którym trafnie podkreślono uderzenia kotłów:
Późniejszy powrót tej myśli jest przejmujący dzięki zastosowaniu powolnego tempa, co nadaje jej charakteru procesji pogrzebowej.
Także w drugim ogniwie tempo jest dość powolne, a brzmienie masywne. Sinopoli wyciąga tu jednak z faktury mnóstwo ciekawych detali, stosuje też wyraziste kontrasty pomiędzy sekcją główną a triami, co jest ciekawym i trafnym pomysłem. Dobrze, pewnie i mocno, brzmi tu zwłaszcza blacha:
O ile już dwa pierwsze ogniwa są wyraziste, o tyle żadną miarą nie są w stanie przygotować słuchacza na szok w części trzeciej. Owo Andante moderato przekształca się bowiem u Sinopoliego w Adagio, jeśli nie w Largo. Trwa ono u niego o dobre 6 minut dłużej niż w wielu innych rejestracjach. Rezultat jest specyficzny i nie każdemu przypadnie do gustu. Mnie także nie przypadł. Bo o ile rozumiem, że część ta ma stanowić moment oddechu, o tyle tu stanowi zupełne zatrzymanie akcji na dobre 20 minut. Nie znajduję uzasadnienia dla zabiegu, który sprawia, że poziom napięcia wyraźnie opada. Gładkie i miękkie brzmienie orkiestry oceniam jak najbardziej na plus, ale czegoś jednak w tym wykonaniu brakuje.
Także w finale kontrasty, zwłaszcza dynamiczne, są ogromne, co nie przeszkadza i pasuje do mrocznego charakteru dzieła. Brzmieniu jednak momentami brakuje ostrości, co może powodować pewien niedosyt. Rekompensuje je jednak głębia i wyraziście podkreślony rejestr basowy, co daje w sumie wrażenie pewnej dekadenckiej, dusznej zmysłowości, połączonej z fatalistycznym poczuciem depresyjnej rezygnacji. Zmiany tempa czasem sprawiają wrażenie wymuszonych. Sinopoli buduje napięcie z mozołem, jednak jego decyzje są trafne, a wykonanie, choć niestandardowe, to jest wciągające i sugestywne. Kulminacje są tu dziwnie elektryzujące:
Fascynująca kreacja. Momentami męczy, momentami budzi protest, ale też wciąga, fascynuje i nie daje spokoju. Indywidualna, niebanalna, przeznaczona dla tych, co już Szóstą znają i eksperymentów się nie boją.
Giuseppe Sinopoli, Philharmonia Orchestra, 1987, I – 25:10, II – 13:40, III – 19:53, IV – 34:29 [93:12], Deutsche Grammophon

Georg Solti pozostawił po sobie tylko (albo aż jedno) studyjne nagranie Szóstej, z Chicago Symphony Orchestra. Co to oznacza? Ano po pierwsze to, że jakość dźwięku jest tu świetna – brzmienie orkiestry jest tyleż przebogate, co momentami nienaturalne. Usłyszymy tu bowiem harfy, które w tutti wbijają się nagle na pierwszy plan, co na żywo nie zdarzy się przecież nigdy. Mnogość uchwyconych planów narracyjnych także jest imponująca. Po drugie – jakość gry orkiestry jest fenomenalna, zwłaszcza jeśli idzie o blachę. Usłyszymy tu wszystkie, najdrobniejsze nawet crescenda i decrescenda, ostre akcenty rytmiczne i sforzata. Ale kwintet też jest świetny – jędrny i soczysty. Nie da się zaprzeczyć, że temat Almy brzmi dzięki temu świetnie. Także ostro grany temat pierwszy jest imponujący. Tu fragment przetworzenia:
W Scherzo to samo. Zbiór fenomenalnie zrealizowanych efektów, które nie składają się jednak w spójną i wciągającą opowieść. Świetna blacha, świetne drzewo, ale co z tego, skoro treści za grosz?…
Andante jest udane, ale też jest to taka muzyka, którą trudno zepsuć. Przepięknie i przepysznie brzmią tu soczyste kulminacje. To chyba najlepszy element całego nagrania:
A finał? Muszę powiedzieć, że nigdy nie słyszałem chyba tak mało klimatycznego wstępu jak w nagraniu Soltiego. Zero wglądu, zero wyczucia, jeno nuty odegrane. A później jest już to, w czym Solti celował: bezrefleksyjna, radosna rąbanina:
Ale muszę uczciwie przyznać, że uderzenia młota brzmią wzorcowo. Oprócz tego nie ma za bardzo o czym pisać, bo wykonanie Soltiego staje się w końcu monotonne i nudne. Wszyscy grają jak najgłośniej, jak najszybciej.
Jest w tym nagraniu jeden podstawowy problem. Słuchamy gry doskonale naoliwionego mechanizmu. Muzycy CSO byli w stanie zrealizować wszystko, czego tylko Solti od nich zażądał, szkopuł w tym, że brak w tym emocji. Dostajemy wersję zrealizowaną doskonale, ale jednocześnie emocjonalnie płaską, powierzchowną i jednowymiarową. Jest tu ostrość, ale nie ma refleksji. To Mahler na sterydach, którego może i słucha się przyjemnie, ale jednak brakuje tu wglądu. Świetnie wykonana rąbanka? Jak najbardziej!
Georg Solti, Chicago Symphony Orchestra, 1970, I – 21:06, II – 12:32, III – 15:30, IV – 27:40 [76:29], Decca
Po Szóstą sięgnął także Herbert von Karajan, który pozostawił po sobie trzy jej nagrania – jedno studyjne i dwa koncertowe. Pozwoliłem sobie sięgnąć po to pierwsze, gdyż jest ono najłatwiej dostępne. W pierwszym ogniwie dyrygent raczył zauważyć obecność powtórki ekspozycji (jak miło z jego strony!). Temat pierwszy brzmi dobrze, bo grany jest w agresywny i brutalny sposób. Podobno podczas próby z Israel Philharmonic Orchestra Bernstein, rozczarowany nadmiernie grzecznym sposobem wykonywania tego fragmentu, powiedział, że ma on brzmieć jak „wejście Wehrmachtu do Wiednia” i po wygłoszeniu tej uwagi orkiestra zagrała jak trzeba. Karajan, niegdysiejszy członek NSDAP, zdecydowanie wiedział, jak powinien brzmieć marsz Wehrmachtu (w tym samym roku nagrał zresztą album z pruskimi marszami, więc był dobrze zorientowany w temacie). Temat drugi uderzył mnie jednak jako nadmiernie rzewny i sentymentalny:
Odcinek z dzwonkami pasterskimi jest udany, a uroda brzmienia orkiestry i kolorystyka ze świetnie podkreślonym dźwiękiem czelesty dobrze tu pasują. Ale poza tym niewiele tu wglądu ze strony dyrygenta.
Scherzo także nie pozostawia po sobie jakichś świetnych wrażeń. W materiale zasadniczym brak Mahlerowskiego czarnego humoru, jest wykonywany bez energii, zbyt gładko, z kolei tria rażą nadmierną rozwlekłością i sentymentalizmem. Tak brzmi początek tego ogniwa:
Część wolna brzmi przejrzyście, co liczę na plus, ale jednocześnie tempo jakie przyjął tutaj Karajan jest jak na mój gust zdecydowanie zbyt powolne. Muzyka ponownie popada w czułostkowość:
Początek czwartego ogniwa mocno rozczarowujący – bardzo wygładzony, bez niezbędnych w tym miejscu ostrych kontrastów dynamicznych:
Później wcale nie jest lepiej. Orkiestra gra pięknie (momentami aż nazbyt pięknie…), ale przeważa tutaj poczucie, że emocjonalnie nic się w tej interpretacji nie dzieje. Jest lodowato zimna, co jest zaskakujące biorąc pod uwagę sentymentalizm niektórych odcinków w poprzednich ogniwach. Kundera napisał kiedyś o stylu Dickensa: „oschłość serca skryta za stylem ociekającym uczuciami”, a to samo można powiedzieć o stylu Karajana w Szóstej Mahlera.
Miło też usłyszeć, że Berlińczycy nauczyli się w końcu Szóstej. Dekadę wcześniej z Barbirollim nie poszło im tak dobrze. Jeśli chodzi o interpretację Karajana, to byłem nią rozczarowany. Austriacki dyrygent nie przedstawił w swojej interpretacji tragedii, zrobił z Szóstej kiczowaty melodramat.
Herbert von Karajan, Berliner Philharmoniker, 1975/1977, I – 22:20, II – 13:20, 17:10, IV – 30:05 [83:12], Deutsche Grammophon

Kiryłł Kondraszyn nagrania dzieł Mahlera zaczął realizować jeszcze w Związku Radzieckim. Jego Szósta jest doprawdy osobliwa, a to ze względu na ekspresowe tempo, jakie przyjął w swoim wykonaniu dyrygent. Podobnie jak u Scherchena nie ma u niego ani chwili zawahania, ani chwili refleksji – dyrygent przedziera się przez tę muzykę z jakimś maniakalnym zapamiętaniem, ostro i mechanicznie. W pierwszym ogniwie z marszowym pierwszym tematem nie kontrastuje ani temat Almy, ani nawet liryczny epizod z dzwonkami pasterskimi – są one traktowane bez większego wyczucia czy subtelności. Pojawia się tu taki sam problem jak u Soltiego – nie ma tu kontrastów, nie ma chwili wytchnienia, jest tylko ostra mechaniczna rąbanina, która szybko staje się nużąca:
Nieco lepiej w tej estetyce prezentuje się Scherzo, gdzie brutalność podejścia Kondraszyna znajduje uzasadnienie w charakterze samej muzyki. Tria są udane, zróżnicowane pod względem tempa i dynamiki w stosunku do głównego materiału. Jest tu też element suspensu:
Andante płynie wartko, jest dość chłodne i przejrzyste. Mnie takie podejście do tego ogniwa odpowiada, muzyka sama w sobie jest już wystarczająco uczuciowa. Uwagę zwraca wibracja w waltorniach:
Początek czwartej części jest niedograny, pospieszny i przytłumiony, z dziwacznym balansem pomiędzy instrumentami (czelesta wyskakuje nagle na pierwszy plan). Po przejściu do allegra niewiele się zmienia, razi zwłaszcza bardzo małe zróżnicowanie dynamiki, także w kulminacjach, które są zduszone. Ba, nawet uderzenia talerzy są tu za ciche!
Mało satysfakcjonujące nagranie, zagonione, nudne i rażąco powierzchowne. Ciekawostka przyrodnicza, wykonanie, które spokojnie można pominąć i nic się z tego powodu nie straci.
Kiryłł Kondraszyn, Leningrad Philharmonic Orchestra, 1978, I – 16:20 (S), II – 11:43, III – 12:40, IV – 24:40 [65:40], Melodya

Kondraszyn wyemigrował do Holandii w 1978 roku, gdzie został dyrygentem Concertgebouw. Jednak swoją drugą Szóstą zarejestrował z inną orkiestrą, a mianowicie z Südwestfunk Orchester Baden Baden. Także tutaj przyjął zawrotne tempa – minimalnie wolniejsze niż w nagraniu z Leningradu, ale nadal absurdalnie szybkie. Dźwięk jest nieco lepszy niż w sowieckiej rejestracji, tak samo gra orkiestry, dla której idiom nie był najwyraźniej tak egzotyczny jak dla ich kolegów zza żelaznej kurtyny. Ale koncepcja jest praktycznie taka sama – tak samo męcząca, nużąca i monotonna. Scherzo jest mniej udane niż w wersji leningradzkiej, a finał ma trochę odrobinę lepszych momentów. Ale na tym plusy się kończą. Jeśli ktoś chce się przekonać o wielkości Kondraszyna jako dyrygenta – to radzę omijać oba te nagrania szerokim łukiem.
Kiryłł Kondraszyn, Südwestfunk Orchester Baden Baden, 1981, I – 17:02 (S), II – 12:09, III – 13:26, IV – 25:25 [68:24], SWR Classic

Nie mogło w tym zestawieniu zabraknąć Rafaela Kubelika. Jego studyjna realizacja z Symphonie-Orchester des Bayerischen Rundfunks nie rozpoczyna się zbyt obiecująco. Tempo jest u niego szybkie, ale za mało jest kontrastu pomiędzy pierwszym a drugim tematem. Dominuje tu też wrażenie powierzchowności, pośpiechu i mechaniczności, tak samo jak w pierwszym nagraniu Bernsteina i w nagraniach Kondraszyna. Jakość gry orkiestry jest bardzo dobra, wiele tu ciekawych detali, ale brakuje ciężaru i masy brzmienia. Dobrze wypada pastoralny epizod z dzwonkami krowimi, gdyż jest przejrzysty, a dobrze wypadają solówki waltorni i skrzypiec:
Także późniejsze odcinki, w których dominuje kameralna faktura są pięknie zrealizowane. Kłopot w tym, że kiedy dochodzi do tutti, to rezultaty nie są zbyt sugestywne.
W drugiej części panuje ta sama reguła. Odcinki kameralne są pięknie zrealizowane, ale zagęszczenia narracji rozczarowują, tym bardziej że kotły czy ksylofon potrafią być zepchnięte do roli tła. Kubelik umiejętnie podkreślił specyficzny Mahlerowski czarny humor:
Andante wyszło tu świetnie – tempo jest znakomicie dobrane, a muzyka płynie swobodnie. Piękne wykonanie!
Niestety finał rozczarowuje – dokładnie z tych samych powodów, które wymieniłem, opisując pierwsze i drugie ogniwo. Konsekwentnie szybkie tempo, brak kontrastów dają wrażenie monotonii i powierzchowności. Brakuje w tej interpretacji rozmachu, sugestywności i czysto fizycznej siły brzmienia. Ale to po części sprawa realizacji nagrania, w którym rejestr basowy jest słabo podkreślony. Uderzeń młota prawie w ogóle tu nie słychać. Są tu też oczywiście miejsca brzmiące lepiej, zrealizowane z energią i bardzo dopracowane pod względem jakości gry. Uwagę zwraca też intrygujące vibrato w partii blachy w zakończeniu:
Jest to nagranie nierówne. Ma swoje dobre strony, ale nie mogę polecić go jako referencyjnej realizacji tego utworu. Dla mnie było męczące i rozczarowujące.
Rafael Kubelik, Symphonie-Orchester des Bayerischen Rundfunks, 1968, I – 21:07, II – 11:41, III – 14:39, IV – 26:37 [74:16], Deutsche Grammophon

Istnieje także nagranie live Kubelika, zarejestrowane podczas koncertu, który odbył się dzień przed sesjami nagraniowymi (koncert odbył się 6 grudnia, a sesje miały miejsce 7 i 8 grudnia). Koncepcja jest praktycznie identyczna co w wersji studyjnej, a w pierwszym i czwartym ogniwie tempa są o pół minuty szybsze niż w wersji studyjnej, w przypadku Scherza i Andante różnice wynoszą kilka sekund. Pewną różnicę pomiędzy obiema wersjami można wyczuć w sposobie, w jaki Kubelik traktuje temat Almy. W wersji koncertowej daje muzyce minimalnie więcej przestrzeni, choć tempo i tak cały czas jest bardzo szybkie. Niestety, także tutaj dominuje wrażenie pośpiechu i powierzchowności, choć orkiestra stoi na wysokości zadania i spisuje się znakomicie, co tyczy się zwłaszcza dętych drewnianych. Jest to w większości dobrze zrealizowana rąbanka.
Scherzo wypada dobrze, choć także tutaj niektóre wejścia blachy i kotłów są dziwnie ciche. Błyszczy za to drewno, podobnie jak w wersji studyjnej. Generalnie jednak różnice pomiędzy nimi są praktycznie niezauważalne.
Podobnie jest w przypadku Andante – słucha się go znakomicie, orkiestra gra świetnie, a muzyka jest śpiewna, ekspresyjna i płynie w naturalny sposób.
Także finał ma swoje dobre momenty, ale traktowany całościowo jest zbyt zagoniony, co w połączeniu z głośną dynamiką sprawia, że słuchanie tej interpretacji jest męczące.
Różnice pomiędzy obiema wersjami Szóstej pod batutą Kubelika są w zasadzie nieistotne. Słuchając ich miałem poczucie, że dyrygent po prostu nie czuł tej muzyki i nie wiedząc, co z nią począć, postanowił przez niektóre odcinki przedrzeć się najszybciej jak umiał. Jak ktoś lubi jak Szósta grana jest bardzo szybko – to może mu się to spodoba. W takim wypadku polecam jednak wersję koncertową – dźwięk jest w niej bardzo dobry, a wszystko brzmi tu jednak bardziej spontanicznie.
Rafael Kubelik, Symphonie-Orchester des Bayerischen Rundfunks, 1968, I – 20:31, II – 11:34, III – 14:32, IV – 26:03 [72:41], Audite
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl
