Piątkowy wieczór w wiedeńskim Konzerthausie wypełniła muzyka Siergieja Prokofiewa i Gustava Mahlera. Grali Wiedeńczycy, wystąpili też artyści, których na żywo słyszałem do tej pory jedynie jednokrotnie. Na koncercie z udziałem Midori byłem w Konzerthausie w Berlinie, a wykonała wówczas Koncert Beethovena z Eschenbachem, Andrisa Nelsonsa zaś słyszałem w Musikverein z Bostończykami, kiedy poprowadził bardzo udaną Trzecią Mahlera. Teraz też prowadził utwór tego kompozytora, ale Piątą, której byłem bardzo ciekaw. Ostatni raz na żywo słyszałem ją z Berlińczykami i Dudamelem, ale nie było to wykonanie zbyt ciekawe.
I Koncert skrzypcowy Prokofiewa powstał w roku 1917, należy więc do wczesnego etapu twórczości kompozytora. Składa się z trzech części i jest dość krótki, bo trwa niespełna 20 minut. Pierwszą rzeczą, która zwróciła moją uwagę w interpretacji Midori była ostra i wyrazista artykulacja, co w połączeniu z lekkością brzmienia w odcinkach granych staccato przełożyło się na wrażenie dowcipności, tak charakterystyczne i tak ważne w muzyce Prokofiewa. Były też jednak oczywiście w tym wykonaniu także akcenty bardziej liryczne, ale był to liryzm wyrazisty, trzymany w ryzach. Skrzypaczka nie ma zbyt dużego dźwięku i w trzeciej części w kilku miejscach trochę przykryła ją orkiestra. Ale nawet jeśli komuś mogło to przeszkadzać, to Midori rekompensowała ten niedostatek czystością intonacji i wspomnianą już wcześniej precyzją. Na bis zagrała Largo z III Sonaty C-dur BWV 1005 Johanna Sebastiana Bacha, a zrobiła to w o tyle intrygujący sposób, że wykonała to dzieło dźwiękiem ciepłym, ale zupełnie bez wibracji, naturalnie, lekko i śpiewnie. Wracając zaś jeszcze na moment do Prokofiewa – jego I Koncert skrzypcowy powstawał w tym samym czasie, w którym kompozytor poznał Pawła Kochańskiego, który zaznajomił go z muzyką Szymanowskiego. Słychać to wyraźnie w ostatnim ogniwie Koncertu, gdzie pobrzmiewają echa Mitów. Prokofiew jednak nie przyznawał się do tych wpływów, a o muzyce skrzypcowej polskiego kolegi wyrażał się w sposób lekceważący, podkreślając jej rzekomą prowincjonalność. W swojej autobiografii napisał nawet, że po wysłuchaniu w 1925 roku I Koncertu skrzypcowego Szymanowskiego (całkiem przecież podobnego do Mitów!) doszedł do wniosku, że jego autor to „kulturalny dżentelmen z zapadłego kąta”. To dobry przyczynek do tego, aby słuchać tego, co kompozytorzy piszą, a nie tego co mówią o innych!
Jeśli ktoś chciałby narzekać na niedostatek wrażeń wywołany krótkim czasem trwania dzieła Prokofiewa, to Piąta Mahlera z pewnością wynagrodziła z nawiązką tę niedogodność. Nelsons był w swojej interpretacji zasadniczo dość zachowawczy – nie było w tym wykonaniu szaleństw, które znajdziemy choćby w nagraniu Bernsteina z tą samą orkiestrą (Wiedeńczycy mają też w swojej oficjalnej dyskografii także niezbyt udaną wersję nagraną z Pierrem Boulezem oraz Lorinem Maazelem). Łotewski dyrygent poprowadził to dzieło w bezpieczniejszy sposób niż autor Kandyda, ale… to wystarczyło, aby wykonanie uznać za jak najbardziej udane i satysfakcjonujące. Kapelmistrz niejako usunął się w cień, pozwalając muzyce przemówić samej za siebie. Gra orkiestry była wspaniała. W pierwszych dwóch częściach uwagę zwróciły świetnie wydobyte detale w partii perkusji – najcichsze uderzenia tam-tamu czy zawieszonych talerzy były doskonale słyszalne. Kulminacje były soczyste, barwne i jednocześnie przejrzyste. Znakomicie wypadło rozbudowane solo waltorni w Scherzo. Adagietto było utrzymane w dość powolnym tempie – trwało mniej więcej 11 minut. Oczywiście zdaję sobie sprawę że w partyturze Mahler wpisał sehr langsam, bardzo powoli, ale jednocześnie nie można zapominać, że jest to dedykowana Almie pieśń miłosna (stąd też cytat z Preludium do Tristana Wagnera), która powinna jednak płynąć szybciej, dokładnie tak jak w starych nagraniach Mengelberga i Waltera. A u Nelsonsa muzyka płynęła co prawda dość powoli, ale jednocześnie absolutnie zjawiskowo jeśli chodzi o jakość brzmienia i barwę kwintetu. Także finał był prowadzony w dość umiarkowanym tempie, ale dzięki temu był przejrzysty, a zawarte w nim nawiązania do Adagietta były czytelne. Nie był też pozbawiony humoru, zwłaszcza w kodzie. Wiedeńczycy są jedną z najlepszych orkiestr świata, ale nawet im zdarzają się drobne wpadki (w trzeciej części był jeden niezbyt pewny moment w blasze, a w finale klarnet wszedł za wcześnie, co zresztą Nelsons natychmiast usłyszał i skorygował), które nie wpływają na jakość wykonania, a jedynie przypominają, że także w tym zespole grają ludzie z krwi i kości.
foto. Marco Borggreve
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl
Szanowny Panie! Nie spodziewałem się, że będę mógł dodać parę słów komentarza po koncercie Wiener Philharmoniker w… Wiedniu. Nie byłem jeszcze w Złotej Sali w Musikverein, a jeśli akurat wiedeńczycy grali tam V symfonię Mahlera i za oknami zapanowała piękna złota jesień, trudno było nie skorzystać z okazji. Nie wiem, czy większe wrażenie zrobił na mnie koncert, czy „okoliczności” – sama sala dosłownie i w przenośni olśniewa, tym bardziej, że dyrygował w niej sam Mahler (także swoją 5. Symfonią, 7.12.1905 r. miała miejsce wiedeńska premiera utworu i przedostatni występ kompozytora w Musikverein).
Omawianie gry skrzypaczki pominę – choć oczywiście była znakomita, zwłaszcza Bach na bis. Mahler moim zdaniem wypadł wspaniale, zwłaszcza pierwsze trzy części. Bardzo podobał mi się Andris Nelsons – miałem możliwość śledzić jego gestykulację i mimikę. Przypominał mi trochę bardzo ekspresyjną Mirgę Grażinyte. Nelsons nie popadał w przesadę, a jego gesty wydawały mi się bardzo precyzyjne.
Najciekawsze jednak spotkało mnie po koncercie. Podszedłem do jednego z muzyków (układ korytarzy w Musikverein daje taką możliwość!), podziękowałem za znakomity koncert i poprosiłem o jego ocenę z punktu widzenia muzyka. Pan – starszy wiekiem kontrabasista – zapytał mnie rzeczowo, czy chodzi mi o kompozytora, orkiestrę czy dyrygenta. Odparłem, że kompozytor i orkiestra to znakomitości poza skalą ocen, więc moja prośba dotyczy dyrygenta. I tu Pan mnie nieco zaskoczył. Najpierw wspomniał o sobotnim koncercie, na którym chyba nie wszystko poszło tak, jak powinno. Potem mówił o zbyt emocjonalnym podejściu dyrygenta do utworu, przez co wykonanie wymykało się nieco spod kontroli, co oczywiście nie powinno mieć miejsca, bo dyrygent powinien przede wszystkim trzymać orkiestrę w ryzach jak – według muzyka – policjant. Jako przykład dyrygenta potrafiącego utrzymać pełną kontrolę nad orkiestrą kontrabasista podał nazwisko Pierre`a Bouleza. Byłem zdziwiony, mając w pamięci Pana opinię o interpretacjach muzyki Mahlera dokonanych przez Bouleza. Ale to w końcu opinia muzyka WPh! Pozdrawiam z Katowic.
Szanowny Panie, dziękuję za komentarz i za bardzo ciekawe uzupełnienie. Muzycy też mają swoje gusta i preferencje. Mnie podejście Nelsonsa wcale nie wydawało się bardzo emocjonalne. W tej samej sali słyszałem w czerwcu młodzieżówkę z Bostonu, która dała z siebie 120%. Wiedeńczycy z Nelsonsem dali 90%, a Wiedeńczycy w nagraniu z Boulezem 20%. W Wiedniu na każdym kroku czuje się łączność z przeszłością – co ma swój urok i jest momentami niezwykle poruszające.
Pozdrawiam serdecznie!